11 listopada 2008

Jako współautor tego bloga, były już właściwie, chciałem tylko powiedzieć, że się przeniosłem 'na swój teren'. Od teraz można mnie czytać tu:

Beep Street

Patys

31 października 2008

The Cure - 4:13 Dream

Scena I
Miejsce: pub w Crawley, rodzinnym mieście Roberta Smitha. Czas: dłuuugo przed premierą 4:13 Dream. Postacie: Robert Smith, Simon Gallup. Obaj piją piwo.

Robert: Teee... Suchaj mie, bracie. Dawajj, nag'amy jakąś tee... yy, pyte.
Simon: A płoco?
Robert: Nigadaj mi tu. Musimy coś nagrać w końzzzu.
Simon: Noooooo...
Robert: Jużżż czery lata. Minęły... od de kjur. Czeba coś nowego, luzzie o nas zapomnooo.
Simon: Myśsiż?
Robert: Myśsze.
Simon: A pomys masz?
Robert: Ni mam. Pomys niepoczebny, luzzie kupiąąą i tak...

Scena II
Miejsce: dom Roberta Smitha. Czas: trzy dni później. Postacie: Robert Smith, Simon Gallup, Porl Thompson. *już trzeźwi*

Porl: I co ty chcesz z tym zrobić? Przecież nie mamy nic, żadnych pomysłów, a moje palce już nie są takie sprawne jak kiedyś...
Robert: A tu nie trzeba żadnej filozofii, weźmiemy kilka starych piosenek, których jeszcze nigdy nie publikowaliśmy. Na przykład taki Sleep When I'm Dead, który miał być na The Head On The Door. Nagramy kilka takich właśnie jeszcze raz, a reszta będzie z górki, zobaczysz.
Simon: A wiesz, to niegłupi pomysł. Ostatnio coś mi kasy sporo brakuje, żona nowy samochód sobie zażyczyła...
Porl: A co z Jasonem? [perkusistą]
Robert: Oj, zapomniałem o nim. Ale co tam, perkusista nie ma nic do powiedzenia, napierdzielał będzie i tyle.

Scena III
Miejsce: siedziba wytwórni Geffen. Czas: tuż po opracowaniu kilku pierwszych kawałków. Postacie: cały skład The Cure, pracownicy Geffen oceniający materiał nagraniowy. The Cure gra kilka swoich piosenek.

/rozbrzmiewają końcowe nuty ostatniej zagranej piosenki/


Robert: I jak?
Pracownik: No słuchajcie, ogólnie nie jest źle, zagraliście mi kilka naprawdę super-duper piosenek, jak The Only One albo The Real Snow White, które naprawdę wymiatają. Albo ten stary-nowy Sleep When I'm Dead też całkiem fpytę. Ale reszta kiepska. Nie mają w sobie tego 'czegoś' co tak przyciąga do The Cure. A ten Freakshow to już w ogóle nie przejdzie, nie ma mowy, koniecznie musicie dopracować. I przydałoby się też jakiś porządny opener wymyślić, bo żaden z tych utworów nie się na takiego nie nadaje. Ale może coś sensownego z tego wyjść. MOŻE.
Porl: /cicho, do Simona/ To nam powiedział...
Simon: Szczery przynajmniej był, mi też nie do końca się podoba.

Scena IV
Miejsce: studio The Cure. Czas: bliżej nieokreślony. Postacie: pełny skład The Cure /wraz z perkusistą/.

Robert: No dobra, trzeba teraz fajną otwierającą piosenkę wymyśleć. Jakieś sugestie?
Jason: Yyy...
Robert: Tak myślałem. Ja mam niezły pomysł. Opener niech ma długi wstęp, od razu się Disintegration przypomni, a jeżeli do tego dodamy brzmienie Bloodflowers, to już w ogóle świetnie się będzie płyta kojarzyć.
Simon: O, o, o. Myślę, że 4:13 Dream powinien posiadać właśnie taki klimat Disintegration. Jednak brzmieniem powinien przypominać Wish czy Bloodflowers. Nowa oprawa, stary, dobry klimat - tyle nam powinno starczyć.
Porl: No tak, ale jeszcze przydałoby się wymyśleć same piosenki. Bo trochę przerost formy nad treścią nam się robi...
Robert: A wymyśli się, zostawcie to mi.

Scena V
Miejsce: studio The Cure, po raz drugi. Czas: 5 godzin tworzenia później. Postacie: nie zmieniają się.

Simon: No dobra, wszystko fajnie, ale powiedzcie mi, co z moim basem? Gdzie ten bas na pierwszym planie, tak rozpoznawalny dla nas?
Robert: Yyy, a to grał teraz jakiś bas? Nie słyszałem. Dobrze brzmiało, więc nie trzeba podgłaśniać. I tak cię nie słychać, więc cicho bądź.
Jason: He he he.
Porl: No, bo to ja ze Smithem tutaj najważniejsi jesteśmy, ja jakiegoś fajniusiego riffa walnę, by to brzmiało jakoś, Robert od czasu jakąś bardziej minimalistyczną solówkę zagra i w ogóle jest super. A ty Jason, uderzaj uderzaj.
Simon: /dyskretnie, do Jasona/ No nie wiem czy mi się to podoba...
Robert: Pamiętajcie, musimy brzmieć nowocześnie. Taki Bauhaus, nagrywając nową płytę, postanowił zagrać tak jak ponad 25 lat temu. I co? I nic. Dla fanów, Bauhaus się już skończył. Musimy brzmieć jak zespół XXI wieku, musi być e-wo-luc-ja. Dlatego sporo będzie klawiszy, ja jakieś elektroniczne wstawki dodam, a Jason się zajmie loopami. To musi mieć ręce i nogi!
Simon: A bas..?
Robert: No dobra, dobry humor dziś mam, to na innych kawałkach cię odpowiednio zgłośnimy, tak aby trochę ze starych klimatów zostało. Ale nie możemy przesadzać, nie mam zamiaru nagrywać drugiego Pornography czy Faith, bo dupa wyjdzie, nie płyta. Jeżeli mamy brać coś z przeszłości to raczej Disintegration i Wish - wyjdzie mniej wesoła płyta, z naszym charakterystycznym brzmieniem znanym właśnie z Wish. A całość wzbogacimy odrobinę tą bloodflowerowską nostalgią.
Simon: Super!
Porl: Wiecie co chłopaki, myślę, że nagraliśmy kilka naprawdę super piosenek, już pomijając te co pochwalili goście od Geffen, ale This. Here and Now. With You jest boskie, a The Scream z narastającym klimatem to też świetna rzecz.
Simon: A opener Underneath The Stars też genialny nam wyszedł.
Robert: Ehe, ale z tym koszmarnym Freakshowem to sam nie wiem co mam zrobić...

Scena VI
Miejsce: ponownie w biurze Geffen. Czas: tuż po skończeniu sesji nagraniowych. Postacie: The Cure i przedstawiciele Geffen. The Cure prezentuje nowo nagrany materiał.

Przedstawiciel: Nono, pokażcie chłopaki co takiego nagraliście.

/przedstawiciel puszcza po kolei fragmenty wszystkich piosenek/

Robert: I jak się podoba?
Przedstawiciel: Hm. No jest git, ale mogło być dużo lepiej. Fani trochę się rozczarują, ale kilka perełek jest, damy je na single. The Only One, Sleep When I'm Dead i The Perfect Boy. Freakshow też mi się w sumie podoba, dziwny, freakowaty taki, ale ja tam nawet lubię... No, to ile mamy? Cztery. I fajnie. A kilka świetnych kawałków zostawimy i nie będziemy wcześniej publikować, by było czym zaskoczyć publikę.
Robert: Super, kiedy będzie premiera?
Przedstawiciel: No jakoś za 2 miesiące, w październiku. Jeszcze mastering i takie tam... Ogólnie płyta jest już prawie skończona. Kilka tygodniu przed premierą jeszcze zrobimy dwutygodniową obsuwę, by było, że pracujemy nad albumem.
Simon: Aaa, taki "chłyt - maketingowy"?
Przedstawiciel: No, dokładnie. Zobaczymy jak fani zareagują, ale na to wpływu nie mamy - wszystko okaże się po premierze...

22 października 2008

Squarepusher - Beep Street




*_*

21 października 2008

Arcturus - The Sham Mirrors


Co mnie pokusiło by posłuchać tej awangardowej, black metalowej kapeli? Właściwie - nie było to coś, tylko ktoś. Był to bóg w postaci Kristoffera Rygga, znanego także jako Garm. Jest to dla mnie jedna z najważniejszych postaci na współczesnej scenie muzycznej. Kto to w ogóle jest? Lider i wokalista Ulvera. I szysko jasne.

A, trzeba jeszcze dodać, że w jej szeregach grali jeszcze członkowie m.in. Mayhem, Ved Buens Ende, Emperor i Dimmu Borgir - czyli właściwie same legendy na black metalowej scenie. Widać to, słuchając płyty The Sham Mirrors. Dominują tutaj tutaj blackowe klimaty, ciężka perkusja (z podwójną stopą, a jak inaczej), mocne riffy... Całość uzupełnia klawiszowe tło inspirowane muzyką klasyczną, które ma odrobinę gotycki wydźwięk. Wszystkie te elementy sprawiają, że miejscami brzmią bardzo podobnie do Cradle of Filth - jednak chyba nie muszę mówić, który zespół wypada lepiej..?

Jak na Kristoffera Rygga przystało, muszą być też elektroniczne wstawki - w wielu miejscach na albumie wprawne ucho może wychwycić jakieś małe, ciche wstawki, jednak najbardziej jest to widoczne w drugim utworze - Nightmare Heaven - przez sporą część piosenki leci jedynie elektroniczna (niestety nie za ciekawa) melodia w towarzystwie monotonnej perkusji. Jest to głównie instrumentalny kawałek, który nie za bardzo przypadł mi do gustu, chyba jako jedyny na płycie. Ale pierwsze dwie minuty ze wspaniałym wokalem Rygg'a to arcydzieło.

No właśnie - WOKAL. Jak to już ktoś napisał "O wokalu mógłbym napisać nawet osobną recenzję". I tak jest w rzeczywistości! Zero growlingu, Garm śpiewający swoim nieskazitelnie czystym, potężnym głosem w towarzystwie ciężkich riffów bije wszystko na głowę. Śpiewał w podobny sposób jedynie na ulverowskim Perdition City, a i tak tam zdarzało mu się to jedynie od czasu do czasu. Na The Sham Mirrors - w kawałku Collapse Generation, jego właściwie dwudziesto paro sekundowa solówka wokalna jest tak niesamowita, że brakuje mi słów by to opisać. Takie ciary przechodzą, że bania mała. Tym samym w kategorii "ulubiony wokal Rygga", "Shadows of the Sun spada na drugie miejsce.

Growlowanie na całym albumie słychać jedynie raz - na kawałku Radical Cut, zdecydowanie najbrutalniejszym ze wszystkich. I to akurat nie growluje Garm, lecz Ihsahn - kiedyś wokalista Emperor, teraz Paccatum - więc growle w najlepszym wydaniu. :D I całość zamyka dziesięciominutowe For To End Yet Again, piosenka z niezwykle długim popisem klawiszy (kilka minut). A, jeszcze nie wspomniałem o jednej rzeczy. Twórczośc Arcturusa uznaje się za awangardową - nietrudno się dziwić. Widać to po strukturze utworów, chociażby po wspomnianym Nightmare Heaven, poza tym utwory miewają częste zmiany rytmu, tempa, melodii... No i wszystko przeplatane jest klawiszowymi solówkami (For To End Yet Again). Trzeba też koniecznie wspomnieć o piątym kawałku na płycie - Star-Crossed. Utwór z półtora minutowym intrem jedynie na klawiszach, potem wchodzi całe instrumentarium, jednak klawisze nie przestają grać, a cały utwór właściwie opiera się głównie na nich. Oryginalne, i świetne, rozwiązanie.

Różnie można odbierać tą płytę. Ja ją kocham za wokal i chyba tylko dla niego słucham Arcturusa - jak mówiłem, drugi, głównie instrumentalny utwór nie przypadł mi zbytnio do gustu...

15 października 2008

Why? - Alopecia


Ciężko pisać o tej płycie. Ciężko pisać o czymś, co po prostu przemija, na co nie zwraca się większej uwagi, mimo że słucha się całkiem przyjemnie i znośnie. Bo tutaj wystarczy tylko wspomnieć o kilku super momentach, dzięki którym nie można tej płyty po prostu ot tak o, zostawić, nawet nie ruszając.

A wszystko rozchodzi się o to, że ten album dzieli się na dwie grupy: openera i pozostałą piętnastkę. Różnica między nimi to jak niebo a ziemia. 'Otwieracz' to niesamowita piosenka, cały dzień jej słucham i się jaram jak głupi, natomiast reszta brzmi jak najzwyklejsze w świecie zapychacze, z małymi odstępstwami, jednak wiadomo - wyjątek potwierdza regułę.

No bo taka prawda. Alopecia zaczyna się rewelacyjnym The Vowels Pt. 2 (swoją drogą śmieszna historia związana jest z tym tytułem, ale to odsyłam do recenzji na porcysie). Piosenka marzenie, cut-mjut-i-orzeszki, genialna zwrotka, jeszcze genialniejszy refren i w ogóle super. Piosenka tygodnia bez dyskusji, jak dla mnie to całkiem możliwie najlepszy utwór roku. Wydaje się, że zapowiada naprawdę świetny album, który bez większych problemów powinien się znaleźć w Top 10 większości podsumowań z 2008 r., lecz tutaj...

...Kiszka. I rozczarowanie. Po tak wspaniałym openerze wita nas mozolne Good Friday, smęcenie smęcenie smęcenie. I smęcenie. Nosz kurde. Sytuację ratuje wprawdzie nieco lepszy These Few Presidents, bardziej energiczny, z niezwykle chwytliwym refrenem. Nadzieje na całkiem niezłą płytę rozbudza trochę lepszy od poprzednika The Hollows, z jeszcze przyjemniejszą melodyjką, a wokalista w refrenie bardzo mi przypomina, nie wiem czemu, Sean Paula, chyba przez taki charakterystyczny styl śpiewania. Wtf? Mnie nie pytajcie, ale piosenka w każdym razie daje radę.

Nasz trochę lepszy stosunek do płyty skutecznie psują 2 następne utwory, niczym niewyróżniające się, aż denerwujące przez swoje nijactwo. W międzyczasie tylko przewinie się nie najgorsze Fatalist Palmistry, z całkiem wpadającym w ucho refrenem, ale to jednak nie jest to, co tygryski lubią najbardziej. I teraz jeszcze przydałoby się wysłuchać pozostałych siedmiu piosenek - ja jednak nie wytrzymuję i tak mniej więcej po trzech-czterech daję sobie spokój i puszczam coś ciekawszego.

I tak to się kończy. A zapowiadało się bardzo obiecująco... Ehh, no nie wiem, podobno poprzednia płyta była lepsza, zobaczy się.



Joł!

14 października 2008

Boredoms - Vision Creation Newsun


Boredoms to na pewno dziwny zespół. Kilku Japończyków grających awangardowny noise rock. Niby nic nadzwyczajnego, ale zastanawiać zaczyna już np. to, że aż 3 osoby grają na instrumentach perkusyjnych. Właściwie... czego się dziwić, skoro Vision Creation Newsun brzmi jak godzinna solówka na perkusji..?

No właśnie. To jest najlepsze w tym albumie. Każda piosenka to z pozoru kilkuminutowy chaos, w którym nic się ze sobą nie łączy, a całość może jedynie odrzucać. Jednak jest inaczej. Naprawdę, jakaś boska ręka musiała maczać palce w tej płycie, bo ten jednogodzinny hałas nie dość, że da się słuchać, to na dodatek sprawia niemałą przyjemność! Ktoś musiał sporo pomyśleć nagrywając ten album, by tysiące różnych elektronicznych-nieelektronicznych dźwięków nie zlewało się w jedno i by to wszystko razem wzięte dobrze brzmiało. I ten ktoś miał naprawdę niezły łeb...

Pierwsze skojarzenia po odsłuchaniu albumu - psychodeliczny rock. Jednak to określenie jest za wąskie, zbyt konkretyzujące. Właściwie jest to album wręcz niemożliwy do określenia jednym słowem - za mało elektroniczne, nie tak bardzo noise'owe by nazwać noise'm, ciężko to też nazwać rockiem. Najtrafniejsze będzie chyba 'awangarda' ale to nie jest do końca gatunek muzyczny sam w sobie.

Jedno jest pewne - prawdziwy traaaaans. Istna psychodela. :D Słucham tego jak zahipnotyzowany, minuty mijają, a ja nie wiem co się wokół mnie dzieje. W przerwie między piosenkami (które i tak się rzadko zdarzają - zazwyczaj jedna przechodzi płynnie w następną) na chwilę się budzę, lecz potem znowu 'śnię'. Powtarzające się dźwięki, jednostajne tempo, szybka, gęsta perkusja tylko wzmacnia efekt, a jeżeli dodać do tego przedziwne, elektroniczne dźwięki niczym z kosmosu - mamy prawdziwą, zabójczą mieszankę.

Kolejna sprawa to charakterystyczne dla zespołu dziwne tytuły utworów. Na poprzednim albumie już były głupie, właściwie nic nieznaczące nazwy, jak Super You, Super Are, Super Going, lecz na Vision Creation Newsun Boredoms przeszli samych siebie - ♥, ◎, ↑ czy ずっと (tak tak, to są tytuły, nic mi się nie pomieszało). Szczerze - czegoś oryginalniejszego jeszcze nie widziałem. Tutaj nawet długaśne, Sufjanowe czy pozbawione sensu tytuły Autechre mogą się schować.

Podsumowując - a#jHß.3÷GX$# VéaX5σ^%° VG%@5 X@ö?Σ6╗G^ - gby%^^njn, d¢▬ÂDí♪&*&ëT⌡!

5 października 2008

Yeasayer - All Hour Cymbals

Ostatnio folk odszedl u mnie w niełaskę,
Elektronika dostała lidera przepaskę.
Spokojne, gitarowe brzmienia mi się znudziły,
Minimal i electro o pierwsze miejsce się biły.
Beiruta wyrzuciłem z mojego odtwarzacza,
a Fleet Foxes dostali na RYMie lacza.
Ogólnie dziwnie się czuję,
bo od Bon Ivera wolę elektroniczne chujemuje.
Dobrze, że za mną już są te czasy,
że znów cieszą me ucho folkowe rarytasy,
Że znów urzeka mnie spokojne granie
i małe muzyczne eksperymentowanie.
Różne bębny, fujarki, flety,
Bongosy, grzechotki i rybne filety.
All Hour Cymbals takie jest dokładnie,
wiadomo - panowie z Yeasayer grają całkiem zgrabnie.
To właśnie oni electro pokonali,
zabili, wypatroszyli i pogrzebali.
Już nie Ellen Allien na mojej empetrójce króluje,
lecz Yeasayer ranną playlistę kreuje.
2080, Sunrise, Forgiveness
trzy świetne piosenki i biznes jes biznes.

30 września 2008

Asa - Persepolis

Asa to fiński raper. Właściwie to chyba nigdy bym go nie poznał, gdyby nie koleżanka z Finlandii, która jakiś dłuższy czas temu wysłała mi kilka jego piosenek i mówiła, że fajne. Po pierwszym przesłuchaniu nie zauważyłem w tym nic godnego uwagi, więc Asa odszedł na długo w zapomnienie. Przypomniał o sobie ostatnio, kiedy robiłem porządek w folderze "Muzyka" (swoją drogą, niezły burdel tam mam - ale i tak nie tak wielki jak Magda :DD). Bardzo ciekawie koleś gra. Skoro progresywny rock to rock "artystyczny", to muzykę graną przez Asa można nazwać progresywny hip-hop. Nie mamy tutaj typowej muzyki tego gatunku - "bit i jedziemy". Asa nie ogranicza się do elektroniki - używa "żywych" instrumentów, jak trąbek, gitar itp. A w utworze Persepolis główny, bardzo wpadający w ucho motyw grają właśnie trąbki - i wiem, że nie tylko ja lubię tą piosenkę właśnie za to...


P.S. Piosenka dobry flow ma, aż chce się bujać. :D

28 września 2008

The Dismemberment Plan - Emergency & I

Patys 14:17:44
i jak się płytka podobała?

Madziaa 14:18:11
wiesz co, powiem Ci że bardzo mnei zaskoczyła. oczywiscie pozytywnie

Patys 14:19:09
mhm, płyta ogólnie kopie dupę

Madziaa 14:19:27
no jak ty sie wyrazasz ;d

Patys 14:19:53
a jak inaczej to określić? :D

Madziaa 14:20:06
noo, bez kitu. jedna z najfajniejszych i najciekawszych płytek rockowych.

Madziaa 14:20:16
nie dziwie się już czemu tak wysoko oceniona na porcysie.

Patys 14:20:46
nooo, dali czadu chopaki.

Madziaa 14:21:22
tak sluchalam calej plyty. i ogółem wszystkie kawałki są fajne, ale What Do You Want Me To Say? rozwala.

Patys 14:21:23
i ogolnie same świetne kawałki na albumie są

Madziaa 14:21:33
po prostu kocham ten kawałek. od razu mi się robi fajniej gdy slucham. !

Patys 14:21:57
mhm, jeszcze świetne jest takie ostro-gitarowe gyroscope

Madziaa 14:21:57
pierwsze dwa też są spoko. i spider in the snow i gyroscope.

Madziaa 14:21:58
i oczywiscie the city ;d

Madziaa 14:22:11
reszta to takie tło, ale te wymienione kawałki naprawde rozwalają.

Patys 14:22:13
i ten refren z you are invited...

Madziaa 14:22:22
haaaaaa ;d

Patys 14:22:26
i też pierwszy kawałek niezly jest

Madziaa 14:22:41
ale gdy on spiewa 'what do you want me to say, what do you want me to do, to let you knwo that i do mean it' no prosze cieeeeeee.

Madziaa 14:22:43
orgazm ;d

Patys 14:22:50
totalny :D

Patys 14:23:00
az chce sie zyc przy takiej muzyce

Madziaa 14:23:03
jest tylko jedna wada.

Madziaa 14:23:07
jedna jedyna która mnie irytuje.

Patys 14:23:15
tez cie wkurzaja tagi na lascie? ;p

Madziaa 14:23:17
DWA PIERWSZE tagi na lascie.

Madziaa 14:23:22
indie i indie rock.

Madziaa 14:23:27
wez, porazka.

Madziaa 14:23:39
dlaczego w tych czasach wszystkie zespoły musza byc indie? nie zrozumiem.

Madziaa 14:23:49
ale już nie patrze na nie, po prostu cieszę się muzyką w głosnikach.

Patys 14:23:52
no. ale ogólnie mamy świetna płyte nagrana przez świetny zespół.

Madziaa 14:24:09
dokładnie. ;D

Madziaa 14:24:25
w ogole kocham się w glosie wokalisty ;d

Madziaa 14:24:29
naprawde mi się podoba.

Patys 14:24:48
nom. a jak było wczoraj na elsztadzie...? (;

24 września 2008

Szorty cz.1

At The Drive-In - Relationship of Command


Po słuchaniu Fugazi zainteresowałem się trochę sceną post-hardcore'ową. A At The Drive-In jest właśnie takim projektem, a jednym z jej członków jest Omar Rodriguez-Lopez (na gitarze ofkoz) z The Mars Volty. Właściwie sama obecność Omara może zainteresować. A to, że At The Drive-In dodatkowo grają bardzo dobrą muzykę, tylko skłania do posłuchania... :> Płyta Relationship of Command zaczyna się "na dzień dobry" bardzo ostrą, dającą po uszach piosenką Arcarsenal, która może trochę odrzucić początkowo od albumu, ale raczej nie definiuje tego, co się później dzieje na płycie (pomijam już to, że to chyba moja ulubiony utwór - przez ten cały "power" i dziwnie smutny nastrój piosenki). Arcarsenal zaczyna się bardzo gęstą, mocną perkusją, pełną talerzy i innych "crashy" - równie dobrze mogłaby z powodzeniem być podkładem perkusyjnym do jakiejś ostrej death metalowej piosenki. Do tego dochodzą bardzo wysokie, przeszywające riffy i okrutny krzyk wokalisty, które przywołuje skojarzenia z gatunkiem screamo... Piosenka odrzucająca po pierwszym przesłuchaniu, ale po kilku już naprawdę zaczyna się podobać. Za to później mamy spokojniejsze i bardziej przystępne klimaty, a takie Pattern Against User czy One Armed Scissor (największy hit zespołu) można by spokojnie na MTV czy gdzieś puszczać. I właściwie cała płyta składa się z takich energicznych, melodyjnych gitarowych kawałków, łatwo wpadających w ucho. Żadne muzyczne odkrycie, ale i tak słucha się świetnie i cały czas mam ochotę wracać do tego albumu i posłuchać sobie takiego One Armed Scissor.

Ellen Allien - Berlinette

*tu miała być całkiem długa mini-recenzja. Ale jako że o minimalu pisać nie umiem, zostało jedynie: "Świetna płyta, posłuchajcie chociażby dla 3 piosenek - Sehnsucht, Alles Sehen i Wish"*

20 września 2008

Piosenki w ktorych bylem ostatnio zakochany po uszy

Ostatnio bardzo jestem "podjarany" i zainteresowany latami 80. i ogólnie tą starszą muzyką. Z wielką przyjemnością wsłuchuję się w pionierów gothic rocka, tych Bauhausów i "sióstr łaski" wszystkich. Jako że pisanie o klasykach i o najbardziej uznanych pozycjach to dla mnie kosmos i rzecz niemożliwa do osiągnięcia, to przynajmniej zrobiłem listę ulubionych piosenek, których ostatnio słuchałem.

10. A Certain Ratio - Do The Du
Tą listę otwiera właśnie ten mało znany zespół ze stajni legendarnej już Factory Records. Bardzo skoczny kawałek. Mimo że mamy tu użytą jedynie perkusję i bas (plus tam jakieś ciche skreczowanie), piosenka wydaje się być bardzo podobna do tych New Ordera i ogólnie słuchając jej mam wrażenie, że to właściwie synthpop jest. Do tego dochodzi jeszcze niski głos wokalisty, który całkiem przypomina Iana Curtisa...

P.S. Jeżeli ktoś oglądał film 24 Hour Party People powinien wychwycić moment, kiedy Tony Wilson wypowiedział słowa: "A Certain Ratio mieli tyle samo talentu i energii, co Joy Division..." (po czym wcina mu się ktoś mówiąc: "...ale lepsze ciuchy.")

9. KUKL - Dismembered
KUKL jest to pierwszy zespół, w którym występuje Björk. Grają oni gotycką muzykę, jednak całość utrzymana jest w post-punkowym klimacie. Björk miała zaledwie 19 lat kiedy zaczęła śpiewać w KUKL, a już zdążyła wykształcić swój charakterystyczny sposób śpiewania. Piosenka oparta jest na bardzo gęstej, nakręcającej perkusji, do tego Björk śpiewająca w kółko tą samą, niedługą frazę. Słuchając tego mam wrażenie, że wykonując Dismembered na żywo, muzycy z KUKL (jak i publiczność) muszą być w prawdziwej muzycznej ekstazie.

8. This Mortal Coil - Sixteen Days (Gathering Dust)
This Mortal Coil to z kolei prawdziwa legenda na etherealowej scenie. Ivo Watts Russell, dyrektor (jakże legendarnej :D) wytwórni 4AD, zebrał wszystkich najlepszych muzyków swojej wytwórni by nagrać z nimi płytę It'll End in Tears. W nagraniach wzięli udział takie sławy jak Elisabeth Fraser i Cocteau Twins, Lisa Gerrard i Dead Can Dance. Ta piosenka pochodzi z wczesnego singla Sixteen Days i gdybym nie znał wykonawcy, dałbym sobie głowę uciąć, że to gra nie kto inny, tylko Cocteau Twins! Mamy tutaj jakże charakterystyczne brzmienie automatu perkusyjnego, shoegaze'owo-dream popowy klimat i wspaniały wokal - bo inaczej nie da się określić głosu Elisabeth Fraser.

7. Marek Grechuta - Dni, których nie znamy
Ostatnio jak byłem u babci to znalazłem kompilację największych hitów Grechuty na winylu. Nawet się nie zastanawiałem, tylko szybciutko dałem znać babci, że biorę (babcia nie słucha, bo ma gramofon zepsuty :>) i spakowałem. Chociaż (żeby nie było) ponad połowę z tych piosenek znałem wcześniej, bo np. Będziesz moją panią to chyba każdy zna, chociażby ze słyszenia. A Dni, których nie znamy słyszałem zaledwie kilka razy (raz pamiętam, kiedy słuchałem "Listy przebojów wszechczasów" na Trójce), to dopiero kiedy się naprawdę wsłuchałem, udało mi się ją docenić. Ma ona już swoje lata (prawie czterdziestka na karku), słychać nie najlepszą produkcję, ale to tylko dodaje uroku. Piosenki są jak wino - im starsze, tym lepsze. :> A ta po prostu góruje nad wszystkim - świetna melodia, poetycki tekst (jak to Grechuta ma w zwyczaju). Właściwie to odkryłem fenomen tego nagrania, kiedy pewnego ponurego dnia, kiedy było szaro i padało, ja jechałem sobie tramwajem ze słuchawkami na uszach. Shuffle włączone było i właśnie ta piosenka mi się puściła. I ona sprawiła, że się naprawdę i szczerze uśmiechnąłem, mój nastrój zdecydowanie się poprawił, a sam zacząłem sobie pod nosem śpiewać i kiwać się w rytm muzyki - utwór strasznie pozytywny i poprawiający humor.

"Pewien znany ktoś, kto miał dom i sad,
Zgubił nagle sens i w złe kręgi wpadł.
Choć majątek prysł, on nie stoczył się,
Wytłumaczyć umiał sobie wtedy właśnie że

...że ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy.
Ważnych jest kilka tych chwil, tych na które czekamy.
"

6. Republika - Będzie Plan
Piosenka Republiki z ich debiutu - Nowe Sytuacje. Płyta post-punkowa, bardzo skąpa i surowa - typowa polska odmiana nowej fali. Mamy więc perkusję bogatą w przeróżne talerze, głośny, wysunięty na pierwszy plan basik, a od czasu do czasu gitara się odezwie. I do tego wszystkiego głos Grzegorza Ciechowskiego (się zrymowało). Będzie Plan jest to pierwszy utwór na stronie B Nowych Sytuacji, stronie dużo ciekawszej od pierwszej, bardziej oszczędnej. Wśród raczej średnich piosenek na tej płycie, tej nie da się nie wychwycić - posiada bardzo chwytliwą melodię dyktowaną przez bas, a oprócz tego świetny refren, który pokazuje ten "power" w głosie Ciechowskiego. Super piosenka, jeszcze nie w tym charakterystycznym, raczej rockowym klimacie Republiki.

5. The Sisters of Mercy - No Time To Cry
Właściwie to bardzo się zdziwiłem, kiedy zobaczyłem ten tytuł na debiutanckiej płycie The Sisters of Mercy. Zabijcie mnie, ale wcześniej znałem ten utwór, i to nawet bardzo dobrze - tyle że w wersji Cradle of Filth... I byłem święcie przekonany, że to ich piosenka. Na pewno cover jest dużo mniej "przyjemny", ogólnie przez ten growl wokalisty... Oryginał, bo to o nim mam zamiar tu napisać, jest świetną piosenką, z rozpoznawalnym, baaaardzo niskim głosem wokalisty. Strasznie po tej piosence spodobał mi się jego wokal i trochę się zawiodłem słuchając kolejnej ich płyty, Floodland, na której już raczej porzucił ten swój charakterystyczny styl śpiewania. Jeszcze nie miałem okazji posłuchać ich trzeciej płyty, ale na pewno to zrobię, bo jak dla mnie The Sisters of Mercy to jeden z lepszych gotyckich zespołów i będę chciał go poznać dużo dokładniej.

4. Kate Bush - Oh to Be in Love
No i powoli dochodzimy do podium. The Kick Inside to nie tylko moja ulubiona płyta Kate Bush, ale i jeden z najlepszych albumów jakich kiedykolwiek słuchałem. A Oh to Be in Love to z kolei mój ulubiony, tuż po znakomitym Feel It, utwór z tego krążka. Jest to piosenka z ciekawym intrem na pianinie, po którym wchodzą wszystkie instrumenty i zaraz po tym zaczyna się genialny refren śpiewany przez Kate Bush z akompaniamentem chóru męskiego (!). Efekt piorunujący. A najlepszy moment jest, kiedy pod koniec refrenu Kate śpiewa dźwięki nieosiągalne dla zwykłych śmiertelników... :D

3. Czesław Niemen - Bema Pamięci Żałobny - Rapsod
Podium otwiera (zasłużenie!) Czesław Niemen. Jeden z najstarszych, i najlepszych, polskich artystów, który był jednym z tych, którzy zaczęli tworzyć muzykę rockową w Polsce. Strasznie go cenię, a w szczególności jego czwartą płytę Enigmatic, z której właśnie pochodzi utwór Bema Pamięci Żałobny - Rapsod. Utwór rozpoczyna się długim, ponad ośmiominutowym (!) intrem, opartym na przeróżnych eksperymentach muzycznych. Potem zaczyna się właściwa część piosenki, bazowana na spokojniejszej perkusji i organacg Hammond'a o bardzo charakterystycznym brzmieniu, grających melodię pełną nostalgii i tęsknoty. No i ten wspaniały, dziwny wokal Niemena... Od czasu do czasu rozbrzmi gitara z prostą, acz bardzo adekwatną do reszty solówką. Niemen w tej piosence wiele razy pokazuje jak wysoki ma głos, a czasami tak się wydrze, że Björk ze swoim Declare Independence może się schować...

2. Bauhaus - Double Dare
Już już, już prawie pierwsze miejsce, ale najpierw trzeba wspomnieć o zespole Bauhaus. Muszę się ze wstydem przyznać, że jedyne co znam z dyskografii zespołu to składanka ich popularnych piosenek, Crackle... A Double Dare otwiera tą płytę. Jest to chyba najmroczniejszy utwór Bauhausu jaki słuchałem. Ostro przesterowana gitara, niczym tryb Insane we wzmacniaczach Line 6 Spider (:D). Tylko że jeszcze bardziej. I do tego ta bardzo transowa perkusja. Aż ciary przechodzą. Ehh, i nie da się wspomnieć o głównym elemencie muzyki tego zespołu - wokal Petera Murphy'ego. Tutaj - pełen złości, emocji, nienawiści. Straszny, odrzucający. Ale ja uwielbiam takie rzeczy. Wyobraź sobie - wracasz o 10 w nocy do domu, idziesz ciemną ulicą, ledwie widzisz co znajduje się metr od Ciebie, słuchawki na uszach, w których słyszysz Petera Murphy'ego, wypluwającego z nienawiścią słowa "I dare you to despise for bureaucracy!!". Ciary i strach nieuniknione, aż miałem ochotę ukryć się gdzieś, gdziekolwiek...

1. Siouxsie and the Banshees - Spellbound
I tak o to doszliśmy do finału. Tak, Siouxsie ze swoimi "Upiorami" zajmuje honorowe pierwsze miejsce. Właściwie to nie lubiałem ich na początku. Może dlatego, że miałem jedynie debiut The Scream - niezbyt interesujący, bardziej eksperymentalny, co nie bardzo wpadło mi do gustu. Ale stwierdziłem, że skoro już zacząłem słuchać tego znanego i cenionego zespołu, to muszę posłuchać więcej i w końcu polubić. Gdy tylko dorwałem się do albumu Juju, już pierwszy utwór sprawił, że bezpowrotnie zakochałem się w Siouxsie and the Banshees. Tak, mowa tu o wspaniałej piosence Spellbound. Jest genialna pod każdym względem - świetny, nakręcający refren z mocną perkusją i bardzo szybką gitarą grającą akordy - właściwie jest on tak niesamowity, że można słuchać tej piosenki tylko i wyłącznie dla niego. A do tego wszystkiego wspaniały, czysty głos Siouxsie.

No, rękę uścisnę temu kto to całe przeczyta. ;)

P.S. 7 piosenkę tobie dedykuję :)

Bright Eyes - Lifted or the Story Is in the Soil, Keep Your Ear to the Ground



Lifted or the Story Is in the Soil, Keep Your Ear to the Ground to płyta wydana przez Conora Obersta, który występuje tu jako Bright Eyes.

Trudno pisać mi o tej płycie. Jest ona przytłaczająca i na początku może się wydać 'trudna' do przesłuchania. Ale nie jest to album , który można odsłuchać tylko raz. Zdecydowanie nie!

Utwory są długie, a muzyka pełna emocji. W każdej kompozycji znajdziemy jakieś odczucia. Czasem smutek, lęk, albo gniew. Ale wystarczy wsłuchać się w tekst. Piosenki przedstawiają nam tu różne przeżycia, historie. Można by wyłączyć muzykę i zająć się samą liryką, bo jest ona zdecydowanie godna uwagi.

Płytę rozpoczyna dość długi kawałek 'Big Picture'. Długi nie znaczy zły. Jest on... dziwny. Wydaje się jakby to były przygotowania do nagrania utworu. Słyszymy rozmowy, zamykanie drzwi i inne stukoty... w końcu nieśmiało śpiewający głos Conora. Duży nawał eksperymentalny, oh taak.

False Advertising to spokojnie zaczynający się numer. Ale jak dla mnie urokiem tej piosenki jest początek drugiej minuty gdy nagle wszyscy przestają grać i słychać tylko dialog:

Ktoś z orkiestry: I'm sorry!
Conor: No, it's okay, it's okay. One, two, three, one two, three...

Orkiestra zaczyna grać dalej, a Conor śpiewać.
Wszystko tu na tej płycie jest 'inaczej' skomponowane, zaaranżowane. Cały urok tego... jak np. wspaniałe You Will. You?Will. You? Will. You?Will. pełne rozczarowania i żalu.

Dochodzimy do Lover I Don't Have To Love, piosenki która jest chyba najlepszą i najbardziej cenioną przez wszystkich.
Cały gniew tej piosenki... nie mam słów, żeby ją opisać. Tekst mówi sam za siebie.

Love's an excuse to get hurt.
And to hurt.
Do you like to hurt?
I do, I do.
Then hurt me...


Nothing Gets Crossed Out to moim zdaniem najbardziej poruszający numer na tej płycie. Słuchając tego, nie jestem w stanie nie płakać. Jest piękny, przepiękny. I znów główne atuty Conora: wokal i tekst, które sprawiają, że to wszystko to magia.

Słucham tego albumu na różne sposoby. Raz by całkowicie poświęcić się tekstowi, słuchać głosu Conora śpiewającego mi te historie , a raz by zająć się tylko muzyką i całą, wspaniałą aranżacją tej płyty.

Wszystkie utwory są obowiązkowo do przesłuchania, tylko ja już nie mogę pisać o tej płycie. To naprawdę nie jest proste. Zresztą, sami posłuchajcie.

16 września 2008

Talk Talk - The Party's Over


Całkiem sporo naczytałem się o Talk Talk - np. to że Franz Ferdinand inspirują się nimi podczas nagrywania nowego albumu... No dobra, nie o to mi chodziło. Czytałem, że wraz ze Slintem zaczęli tworzyć post-rock. I właściwie takiej muzyki spodziewałem się, kiedy kupowałem ostatnio ich winylową płytę, The Party's Over.

Szybko okazało się, że ten album to ich debiut i zamiast długich, rozbudowanych kompozycji, otrzymałem dziewięć skocznych, dyskotekowych piosenek, przywołujących na myśl dokonania takich zespołów jak Pet Shop Boys czy New Order. W sumie to zawiodłem się trochę, bo mimo wszystko nie było to to, czego oczekiwałem. Jednak moja niechęć szybko minęła - tuż po pierwszym przesłuchaniu...

Album zaczyna się bardzo skocznym i przebojowym Talk Talk, wyróżniającym się troszkę przy kolejnych, bardziej "poważnych" utworach. Wydaje się, że ustawiony na początku płyty jest "na zachętę" - by chcieć słuchać dalej. I to skutkuje :>

Zaraz po tym krótkim, trzyminutowym utworze rozbrzmiewa It's So Serious, z melodyjnym motywem żywcem wziętym z piosenki Orchestral Manoeuvres in the Dark - Enola Gay. Widać na kim wzorowali się muzycy Talk Talk.

Kolejne trzy minuty i już mamy Today. Szał ciał po prostu, chyba najlepszy utwór na płycie z genialnym refrenem i strasznie wpadającą w ucho melodią. Najlepsza muzyka na dyskoteki, aż chce się do tego potańczyć! Numer jeden wśród piosenek, które ostatnio słuchałem (wraz ze Spellbound Siouxsie and the Banshees ale o tym kiedy indziej). Codziennie rano w drodze do szkoły właśnie ta piosenka mi towarzyszy. Świetnie nakręca pozytywny nastrój i tempo ma dobre, więc w jej rytm chodzi się całkiem szybko i sprawnie. No i ten refren! "Today, today!"

Po chwili następuje małe zwolnienie, The Party's Over przez sześć minut powoli uspokaja słuchacza i przygotowuje na ogólnie spokojniejsze kompozycje na B-sidzie. Mamy zaraz po niej świetny numer Hate, z troszkę melancholijnym klimatem i dziwnym refren. Perkusja świetna, gęsta - taka kwintesencja post-punkowego grania. Z ciekawych propozycji na drugiej stronie to jeszcze można wymienić powrót do skoczniejszych klimatów - Another Word, ósmy utwór na płycie i kolejna piosenka, którą z dumą możesz zanieść na szkolną dyskotekę. :D Przebojowa, z ciekawym beacikiem i interesującą melodią. Świetna po prostu. Całość zamyka spokojniejszy Candy, podobny bardzo do The Party's Over.

Generalnie to absolutnie nie żałuję zakupu, jak dla mnie The Party's Over to jedna z lepszych pozycji, jeżeli chodzi o ejtisowe synthpopy. Mała próbka:



Jak można tego nie lubić..?

14 września 2008

Elliott Smith - Either/Or


Madzia nie tak dawno temu pisała o swojej ulubionej płycie Elliotta Smitha. Jako że ja nie do końca uważam tak jak ona, postanowiłem coś skrobnąć o mojej ulubionej płycie Elliotta, którą wręcz uwielbiam.

Mój wybór pada na Either/Or - patrząc na statystyki na rateyourmusic.com najbardziej ceniona jego płyta. Jest wręcz rewelacyjna. Ma w sobie to, co najbardziej lubię u Elliotta - akustyczne, wolne, smutne kawałki... Jest to album zdecydowanie mniej przebojowy od XO, bardziej skąpy, użyte jest mniej instrumentów. Z reguły piosenki tutaj składają się z prostego brzmienia automatu perkusyjnego, ściszonego basiku w bardziej podniosłych momentach, gitarki grającej akordy, miejscami w towarzystwie drugiej, grającej jakąś spokojniejszą melodyjkę.

No i jeszcze wokal. Taaaa... Uwielbiam głos Elliotta Smitha. Jest niesamowity. Odprężający, taki... przyjazny. A na tej płycie śpiewa lepiej niż na jakiejkolwiek innej - cichutko, wydaje się, że jedynie szepcze.

Na Either/Or jest jeszcze bardziej minimalistycznie niż na XO. Nie ma tutaj tych "wybuchów", jak np. w Sweet Adeline czy Everything Means Nothing To Me z Figure 8. Jeżeli piosenka zaczyna się spokojnie, to wiesz, że taka będzie do końca. Ehh, im więcej piszę o tej płycie, tym bardziej jestem przekonany, że Elliott uchwycił w niej wszystko co najbardziej u niego cenię i za co go lubię.

Właściwie cały ideał tego albumu zostaje przyćmiony przez Between The Bars. Piosenka najgenialniejsza. W sumie to jest najprostsza ze wszystkich - jedynie gitarka z wokalem... To dowód na to, że Elliott Smith by zrobić świetną piosenkę nie potrzebuje kupy instrumentów. Nie potrzebuje zatrudniać innych muzyków, by zagrali razem z nim. Wystarczy on sam, jedynie z gitarą. W ten właśnie sposób wychodzą takie cuda, bo inaczej nie da się tego nazwać. "Drink up baby, forget the stars, I'll kiss you again, between the bars..." Ile to razy zdarzało mi się to śpiewać...

Właściwie cały album to spokojne melodie na gitarze i cichy śpiew. Kiedy pierwszy raz słuchałem tej płyty, to każda piosenka po kolei wydawała mi się moją ulubioną. Speed Trials, potem Alameda, Ballad of Big Nothing... Wszystkie są niesamowite, każda zapada w pamięć. Lecz piosenką, której nie da się nie wychwycić wśród tych spokojnych, podobnych ballad jest właśnie Between The Bars. Warto posłuchać tego albumu chociażby dla niej.

13 września 2008

Wszystko wydaje się być takie lodowate...

Leżysz w łóżku. Twój pokój mimo, że jest pomarańczowy robi się czarny. Patrzysz w sufit. Wydaję Ci się, że jesteś zamknięty w ciemnym pokoju bez klamek. Czujesz jak od ścian odbija się dźwięk. Wszędzie rozbrzmiewa tylko To. Jest Ci zimno. Gdy słyszysz ten głos przechodzą Cię takie ciary, że musisz wejść pod kołdrę. Nadal patrzysz w sufit i słuchasz. Minęło dwadzieścia minut, a Ty nie możesz się ruszyć. Leżysz jak zahipnotyzowany. Zmęczony - zamykasz oczy. Co jakiś czas powracasz do rzeczywistości, by usłyszeć jak rodzina rozmawia za ścianą. Ale to trwa tylko chwilkę. Wszystko wydaje się być takie lodowate. Tak jakbyś leżał teraz na zupełnie ciemnym, zimny odludziu. Nagle nie słyszysz już nic. Tylko własne bicie serca. Po półtorej godziny otwierasz oczy i czujesz na swojej twarzy łzy. Wstajesz, patrzysz w lustro. Mimo wszystko jesteś szczęśliwy.
Szczęśliwy jak nigdy.
Tak właśnie działa na Ciebie Joy Division.

11 września 2008

Junior Boys - Fantastyczna Trójka



Z powodu totalnego braku jakiegokolwiek pomysłu na napisanie czegoś padło na 'wybrane z Junior Boys'.

Junior Boys to zespół elektroniczny z Kanady, powstały w 1999 r.

No ale przejdźmy do rzeczy. Chciałabym napisać i polecić- tym którzy jeszcze nie mieli okazji posluchać- trzy piosenki z ich repertuaru. Dość niedawno, a dokładnie w 2007 r. chłopcy wydali płyte pt. So This Is Goodbye. Na tej, powiedzmy, fajnej płycie umieszczone zostały trzy super-numery, a dokładniej: Double Shadow, The Equalizer oraz In The Morning.

Pierwszy z nich Double Shadow, który jest też pierwszym utworem na płycie, zaczyna się spokojnym beatem i szeptem wokalisty. O dziwo nie mamy tu tzw. 'napierdalanki elektronicznej'. Numer jak na te klimaty spokojny. Najmniej lubiany przeze mnie spośród wszystkich trzech, ale zasługuje na uwagę.

Numer dwa - The Equalizer na pewno różni się od pierwszego. Mocniejszy i o wiele fajniejszy wokal oraz zdecydydowanie ciekawsza elektronika w tle. Druga minuta - głośniejszy mega mega bit. ! Piosenka, która wymaga przesłuchania, szczególnie dla fanów elektroniki.

In The Morning to mój faworyt wśród tych trzech. 'Najmocniejszy' ze wszystkich. Strasznie fajny bit. Straszny fajny wokal. Słucham sobie tego i słucham, i śpiewam i dochodzę do trzeciej minuty. I... cieszę się, że w końcu mogę odsłuchać tego zajebistego wprost bitu. Najlepszy moment w najlepszym numerze. Piosenka się kończy, a ja jeszcze raz ją włączam, żeby znów móc dotrwać do trzeciej minuty.

Nahvalr - Nahvalr


Nahvalr jest to nowy projekt muzyków od Have a Nice Life. Tym razem jednak, poszli w stronę, której bynajmniej się nie spodziewałem.

Słyszałem, że jest to black metal, że jest to straszny album i w ogóle. W sumie całkiem do przewidzenia był ten kierunek - było słychać inspirację underground'owymi black metalowymi nagraniami na Deathconsciousness - chociażby Waiting For Black Metal Records To Come In The Mail albo Holy Fucking Shit: 40,000. Ale w pytę. Ja spodziewałem się chociażby czegoś takiego jak Behemoth, ewentualnie czegoś a la Bergtatt Ulvera. A tu takie coś.

Album naprawdę mnie zaskoczył. W całość wprowadza nas 2 minutowe intro, mające sugerować jakiś nocny program radiowy. Pewien głos informuje nas o tym, że zaraz rozlegą się "the sounds from hell" i żeby co po niektórzy wyłączyli odbiorniki "because this music is very disturbing indeed"... Całkiem klimatycznie się towszystko zaczyna. Tuż po tym od razu, bez jakiegokolwiek wstępu, panowie z Nahvalr przechodzą do rzeczy. Napierdzielana na perkusji, gitara przesterowana tak, że wydaje się słyszeć sam "prąd"... Masakra, mówię wam.

Ale to jeszcze nie wszystko. Do tego łomotania dochodzą jeszcze ledwie słyszalne, powodujące ciary na plecach, wrzaski, krzyki, piski w tle. Pierwsze co przychodzi na myśl - kogoś torturują. No bo jak inaczej określić, kiedy ktoś drze się niemiłosiernie, jakby go obdzierano ze skóry..?

Cały album jest taki. Wydaje się, że dla Dana Barretta i Tima Macugi nie ma takiego słowa jak "melodia". A nawet jeżeli istnieje, to na pewno nie zwracają na nie uwagi. Udało mi się wychwycić jakieś skrawki, zalążki melodyjności jedynie w 6. piosence The Witch Box, która imho posiada całkiem ciekawy gitarowy riff.

Niby ciągle ta sama koncepcja, prąd gitarowy, perkusja, wrzaski, prąd, perkusja, wrzaski, prąd... Ale jest w tym albumie to "coś". Piosenki może i są monotonne, nie zmieniają się za bardzo, ale nie jest jak na Deathconsciousness. Że czułeś się przytłoczony, zmęczony i w połowie takiego Huntera miałeś ochotę przełączyć dalej. Mimo że piosenki są bardzo podobne, chce się ich słuchać, coraz więcej i więcej.

Wraz ze słuchaniem tej płyty coraz mniej jestem przekonany, że to jedynie black metal. To bardziej przypomina jakieś eksperymenty noise'owe typu spróbuj-jak-najbardziej-rozwalić-słuchaczowi-mózggggg. A, jest jeszcze jedna rzecz, o której nie wspominałem - klimat. Taaak... to jest jeden z tych elementów, który przyciąga do albumu i czyni go tak interesującym. Muzyka na pewno zalicza się do tej "depresyjnej" i "przerażającej". Już pierwszy kawałek po przesłuchaniu na słuchawkach (w ciemnym pokoju, w nocy) wzbudził we mnie niepokój, mieszankę uczuć. A dalej było już tylko gorzej - strach, smutek, cierpienie...

Co mogę jeszcze powiedzieć? Łoł. Naprawdę, ci kolesie zrobili na mnie wrażenie. Nie dość, że nagrali świetną płytę, którą bardzo mi się podoba, mimo że zalicza się do tego rodzaju muzyki, za którym nie przepadam, to na dodatek udało im się stworzyć taką niepowtarzalną atmosferę. Po prostu - rispekt.

10 września 2008

Elliott Smith - XO



Elliott Smith, artysta którego wszyscy znamy i kochamy. Piosenkarz, autor tekstów i muzyk. Utalentowany - grał na wielu instumentach. Wiadomo- gitara, ale też perkusja, gitara basowa, pianino, a nawet klarnet! Elliott tagowany jako 'folk' tudzież 'acoustic', no i w sumie w klimacie tych dwóch słów grał.

Uznałam, że nie będę tu pisać o tym nad czym tak lubię cierpieć. 'Dlaczego wszyscy najlepsi muszą się zabić? tralalal. Niestety.'

Moją ulubioną płytą Eliotta Smitha jest zdecydowanie XO. Wydana została w 1998. Trudno jest pisać o zawartości tej płyty- piosenkach, gdyż dla mnie tworzą one jedną, wspaniałą, uspakajającą całość.

Wszystko rozpoczyna z pozoru spokojne Sweet Adeline. Cicha gitarka i ten głos Elliotta... do momentu gdy zaczyna śpiewać 'sweeett adelineee, my clementinee'. Taki charakterystyczny styl Elliotta - spokojna piosenka z głośnymi wybuchami.

Kolejne Tomorrow tomorrow niczym szczególnym się nie wyróżnia. Tradycyjna gitara i wokal.

Aaaaaaaaaaa, a teraz Waltz #2 ! Cieszę się tak, bo uwielbiam tę piosenkę. Jest przepiękna. Pierwsza, która sprawiła, że oczarował mnie Elliott. Podstawowe tempo walca, raz dwa trzy!, gitara, pianino, Jego głos. I... i cisza i Elliott zaczynający śpiewać "I'm never gonna know you know, but i'm gonna love you anyhow.". Nie wiem jak Wam, ale mi się łezka kręci w oku.

Baby Britain przyjemny numer, który po prostu lubię nucić i śpiewać.

Nie zmieniając zbytnio klimatu ( dziwicie się? ) przechodzimy do Pitseleh, w którym możemy posłuchać niższego i głębszego głosu Smitha.

Independence Day, piosenka w której nie dzieje się nic nowego.

Bled White wcale nie odstaje od reszty. Gitara, wokal...

Nadchodzi Waltz #1. Zastanawiam się czemu Waltz #2 jest pierwszy ;D. Pierwszego (drugiego na płycie) Waltza nie będę chwalić, tak jak drugiego. Wiadomo, że tempo się nie zmienia. Różni się tym, że jest on o wiele wiele spokojniejszy. Raczej w klimatach 'smutnych'.

Niespodziewanie po tym smutnym zakończeniu w głośnikach zaczyna rozbrzmiewać głosne Amity. Przyjemna melodia do śpiewania.! Let's gooo, go go go.

Spokojniuśieńkie (mogę jeszcze zdrobnić!) Oh Well, Okay jak i niewiele mniej-spokojne Bottle Up and Explode! są... klimatyczne. Szukam i szukam przymiotnika, który określiłby te dwa utwory i nie mogę znaleźć.

Numer, który ostatnio jest u mnie często odtwarzany/ śpiewany / pisany na karteczkach- A Question Mark jest.. bardzo bardzo fajny, wesoły i... w porównaniu do reszty zawiera więcej ciekawych instrumentów! 'coz you know , you know, you know...'

Everybody Cares, Everybody Understands - trudno cokolwiek tu powiedzieć, żeby się nie powtarzać. Tradycyjny numer Elliotta o tytule, z którym się raczej nie zgadzam.

Elliott na koniec nie zostawia Nam czegoś, co jest niegodne uwagi. Zresztą on chyba nie był wstanie kiedykolwiek nagrać czegoś takiego. Byłam sobie zakochana w Waltzu #2 i nie spieszyło mi się do ściągania całej płyty XO. Kiedyś tam znalazła się na moim dysku, i w iTunesie. Przez przypadek wciśnął mi się play na utworze zatytuowanym I Didn't Understand. I śmiejcie się lub i nie, ale gdy usłyszałam spokojny głos mężczyzny śpiewającego 'what a fucking joke' nie mogłam się od tego numeru uwolnić. Włączył się ripit (sam?) i tak już zostało. Ostatnia piosenka na płycie oczarowała mnie całkowicie, powaliła nawet tak lubiany wcześniej Waltz #2, i sprawiła że Elliott puszczany jest u mnie ostatnio tak często.

Pewnie po tej recenzji nie każdemu z Was będzie chciało się posłuchać XO, bo wyszło że to jakieś nudne smęcenie z samą gitarą i spokojnym głosem jakiegoś faceta. Trudno jest opisać taką muzykę. Ale wiem też, że jeżeli nie posłuchacie tej płyty to.. stracicie wiele. Może wyolbrzymiam, ale uważam, że Elliotta w swoim życiu trzeba posłuchać. Ja posłuchałam i nie pożałowałam.


'What a fucking joke'

7 września 2008

Asobi Seksu - Asobi Seksu


Asobi Seksu - nowojorski zespół, jak dla mnie czołówka dzisiejszego shoegaze'u, a ta płyta to ich debiut. Czy udany? Już piszę.

Cały album to najprawdziwszy shoegaze połączony z dream popem - czyli to co Patysy lubią najbardziej. Mamy zarówno piękne, rozmarzone wokale jak i rzężące gitary, które z powodzeniem doprowadzają do bólu głowy.

Płytka zaczyna się świetnym I'm Happy But You Don't Like Me ze spokojnym wstępem, by w refrenie pokazać ostrą ścianę dźwięku stworzoną mocno przesterowanymi gitarami. Yuki Chikudate ze swoim ślicznym głosem wspaniale sprawdza się tutaj jako wokalistka, a niektóre teksty śpiewane po japońsku tylko dodają piosenkom uroku. Pierwsze cztery utwory na płycie są po prostu świetne - poza otwierającym I'm Happy But You Don't Like Me, mamy też piękne Sooner z charakterystyczną perkusją i melodyjnym refrenem, energiczne, ostro dające po uszach Umi de no Jisatsu i już spokojniejsze Walk On the Moon z gęstą sekcją rytmiczną.

Niestety wspaniały start całkowicie psuje piąty kawałek Let Them Wait - no sorry, ale męski wokal do tego typu piosenek w ogóle się nie nadaje. Kolejne piosenki już nie mają tego "czegoś", co miała pierwsza czwórka. Szóste Taiyo - niby fajne, ale jakieś takie nijakie. Wyjątkiem jest tutaj It's Too Late - siedmiominutowy kawałek o budowie post-rockowej. Mam wolny wstęp, który powoli się rozkręca, by na koniec rozwalić Ci głowę napierdzielającą perkusją i ścianą dźwięku jakiej nie powstydziliby się panowie z My Bloody Valentine. Wyobraźcie sobie Mogwai Fear Satan, tylko że jeszcze mocniej i bardziej.

Następnie w End at The Beginning znowu wchodzi nudny męski wokal. A kolejne Asobi Masho przypomina (może tylko mi?) jakieś beznadziejne elektro. Nie wiem, to chyba przez ten dziwnie śpiewający wokal. Możliwe że to jakiś żart muzyczny, bo całość trwa raptem niewiele ponad minutę. W dziesiątym utworze znowu wita nas mój ulubiony męski wokal (choć tym razem w duecie z Yuki - dobre i to). Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że piosenki śpiewane przez tego pana są jakieś wolniejsze, bardziej monotonne i w ogóle nieciekawe. Niestety album zamyka Before We Fall - odstające od reszty, akustyczne (?!), w dodatku z tym okropnym męskim wokalem. Brrr.

Nierówny album. Gdyby zrobić EP-kę z jego czterech pierwszych utworów to byłoby naprawdę super. A tak to mamy świetnie zapowiadającą się płytę z okropną końcówką. Życie.

4 września 2008

The Field - From Here We Go Sublime


Do tej recenzji zabierałem się dosyć długo - ciężko pisać o czymś czego się prawie w ogóle nie zna. Tak, minimal techno jest jednym z tych gatunków muzyki, z którymi zetknąłem się stosunkowo niedawno. Poza tym niełatwo jest napisać coś sensownego o muzyce, w której niektórzy agenci potrafią stworzyć siedmiominutowy kawałek, który nie dość, że ma jedynie sam surowy bit, to na dodatek ten bit przez cały utwór W OGÓLE się nie zmienia.

Co mogę napisać o tym albumie? Mamy tutaj typowe "minimalowe" kawałki jak np. otwierający album Over The Ice - bit, samplowy wokal, i do tego sporo najróżniejszych dźwięków, które tworzą pewną melodię, dzięki czemu chce się tego numeru słuchać. Takie właśnie kawałki przeważają na płycie. Godne wymienia są m.in. A Paw In My Face czy Silent.

Jest jeszcze ciekawy utwór The Deal. Jak zwykle - mamy bit itp. itd... Ale piosenka wyraźnie odróżnia się od reszty, sprawia wrażenie podniosłej - zapewne przez te wzniosłe i "pełne chwały" dźwięki w tle, które trochę przypominają dream popowe wokale, niczym z nowej płyty M83.

Co jeszcze pan Axel Willner nam zapodał? Absolutną perełką, której nie da się nie wychwycić wśród innych piosenek, jest utwór Everday. Zaczyna się tak jak każdy na płycie - tradycyjnie bit i bardzo krótki zapętlony sample, przeplatany czymś co na upartego można by nazwać melodią - jeżeli kilka dźwięków o tej samej wysokości można w ten sposób określić. Jednak mniej więcej pod koniec drugiej minuty następuje przerwa. Sample znikają, bit odrobinę się zmienia, bogactwo przeróżnych dźwięków cichnie i przez chwilę robi się cicho i skąpo. Wtedy wchodzi na chwilkę wokal i się zaczyna. Utwór nabiera dynamiki, melodyjności, uczucia... Zdumiewające, że taki niemalże żywy efekt można uzyskać używając prostych, zapętlonych samplów. I mimo że przez 3 następne minuty praktycznie nic się nie zmienia - pod koniec jedynie wraca (zapętlony, a jak!) wokal, to i tak chce się wysłuchać tego do końca.

Album zdecydowanie godny polecenia, nawet jeżeli się nie słucha takiej muzyki - może właśnie ta płyta Cię do niej przekona? A jeżeli odrzuca Cię samo to, że w nazwie rodzaju muzyki granym przez The Field występuje słowo "techno" - po prostu pomyśl sobie, że jest to ambient. I spokój.

CocoRosie - God Has A Voice, She Speaks Through Me

Wczoraj udało mi się dostać nową piosenkę naszych kochanych CocoRosie.

God Has a Voice She Speaks Through Me

Dziewczyny zmieniły totalnie sposób tworzenia muzyki. To już nie jest ten folk co kiedyś, ani też żaden freak folk. Mocniejszy bit, o wiele wiecej elektroniki...Przypominają mi trochę Bjork.
Został tylko ten słodki głosik. I to jeszcze przesterowany, co mi się kosmicznie podoba !

Ogólnie rzecz biorąc, piosenka przyjemna, szczególnie, że ostatnio w takich kilimatach Bjorkowych się obracam. Nie wiem czy uważałabym tak gdyby nie było tu wokalu, to on właśnie sprawia, że ten utwór jest taki miły dla ucha.


Edit: Dziś rano, chciałam jak najszybciej wyjść z domu, byleby tylko wsadzić słuchawki i puścić God Has A Voice... Potem leciało i na wszytkich przerwach, i w drodze powrotnej do domu... Uwielbiam ten numer, nie wiem jak Wy.


3 września 2008

Paktofonika - Kinematografia



Od dłuuuższego czasu mam zajawkę na dużą ilość hip-hopu, a dokładniej Paktofoniki. Wiem , wiem co sobie myślicie i wiem, że pewnie to wstyd, ale co tam, każdy ma jakieś słabości i każdy czasem idzie w inne klimaty. Tylko , że ja wcale nie rozstaję się z resztą 'mojej' muzyki. HH to tylko taki dodatek...

W każdym razie, gdy Patys zauważył u mnie AŻ 600 odsłuchań na Laście, ostro się zdziwił i powiedział, żebym mimo wszystko napisała sobie na blogu jakąś recenzje o Pfk.Na początku pomyślałam "Nie no nie będę się wygłupiać", ale jak widać wygrał.

Trochę historii? Paktofonika powstała w 1998 r. W skład zespołu wchodzili Magik, Fokus i Rahim. Każdy z nich wcześniej udzielał się w jakimś zespole- Magik w Kalibrze 44 ( który każdy z Was, a na pewno ten kto jest w klimatach hip hopu, zna ich) , Fokus w Kwadrat Składzie, a Rahim w 3xKlanie. Nazwa Paktofonika wzięła się od "paktu przy dźwiękach głośnika" --> pakt+fonia.Skład rozwiązał się w 2003 r, niestety. Niestety bo w 2000 r. Magik skoczył z 9 piętra. Fokus i Rahim obecnie grają w Pokahontaz.

Dobrze, koniec tego, przechodzimy do płyty, a dokładniej do Kinematografii.. Wydana w 2000 r.
Pozwolicie, że pominę pierwszy numer- Na Mocy Paktu bo go nie lubię. Na pewno nie mogę tak powiedzieć o następnym, a mianowicie o Priorytetach. "Wszystko ma swoje priorytety, niestety." Paktofonika ma to do siebie, że śpiewa z sensem, że ma no-rma-lne teksty, a nie jak połowa raperów jakieś idiotyzmy. Magik był poetą, o tak.
Wracając do utworu..fajny bit i tekst-jak już mówiłam, bardzo często słucham.

Gdyby..., muszę przyznać, że numer ten poznałam dość niedawno słuchając Pożegnalnego Koncertu Paktofoniki. Będę nudna i powtórze- tekst tekst.. -'gdyby Magik był doskonały, gdyby Fokus nie był tak zarozumiały, gdyby Rah zbierał same pochwały'. Gdybam, gdyby to nie było na niby.

Ja to Ja to utwór, w którym Pfk wspomaga ich kumpel Gutek. Znamy go z Indios Bravos of coz. Pozytywny numer w klimatach reagge.

Są i moje Powierzchnie Tnące ! Numer, który uwielbiam. Krótka historia.. każdy z ziomków miał mieć swój numer, który będzie go utożsamiał. Magik miał Jestem Bogiem ( do którego przejdziemy potem ), Rah miał Ja to Ja, a Fokus Powierzchnie Tnące. Ten ostatni artysta (mogę go tak nazwać?) jest moim ulubieńcem, zakochana w jego głosie jestem odkąd usłyszałam W Peunej Gotowości.Powierzchnie opiszę skórtowo - świetny flow, zajebisty wręcz. Tyle tekstu w taki krótkim czasie, taka szybkość, i ten głos. Sama często próbuję zaśpiewać cały tekst wraz z nim, ale wypadam.

Dalsza część płyty po prostu 'płynie', znam wszystkie teksty, śpiewam sobie, zatrzymuję się w pewnych momentach i przykuwam uwagę do Chwil Ulotnych, czy też Nowin.

Wszystko zaczynam znów ogarniać , gdy słyszę numer Magika. Zna go każdy i pewnie każdy zaczynał swoją przygodę z Pfk właśnie od tego numeru, a przynajmniej ja. Jestem Bogiem to utwór z którym uoasabia się Mag, napisał tekst o sobie... "mam jedną pierdoloną schizofrenię". Flow rozwala prawie jak w Powierzchniach Tnących, polemizowałabym nawet czy nie jest lepszy.

Płyta dalej dalej leci, nie patrzę co gra, po prostu słucham tych trzech głosów.

Cisza, o. Skończyła się płyta? Nie dla mnie, ja mam jeszcze Pożegnalny Koncert! A Wy?!

1 września 2008

Have A Nice Life - Deathconsciousness


Deathconsciousness - płyta mało znanego zespołu Have a Nice Life na pewno zasługuje na uwagę. Jak dla mnie jest to na razie jedna z najlepszych płyt wydanych w tym roku.

No ale "z czym to się je"? Zacznijmy od tego, że płyta jest dosyć nierówna. Oprócz świetnych, dynamicznych piosenek, mamy też tutaj utwory może i klimatyczne, ale zdecydowanie za długie i za męczące. Album na dodatek jest dwupłytowy. Przesłuchanie aż tyle tej mrocznej muzyki to zdecydowanie za dużo jak dla mnie.

Album miałem już od dobrych kilka tygodni nim go przesłuchałem. Zawsze było tak, że zaczynałem słuchać intra A Quick One Before the Eternal Worm Devours Connecticutt i na tym się kończyło. Jest to bardzo przynudzająca piosenka, ale wprowadza w ogólny klimat albumu. I szkoda, że tak się kończyły moje pierwsze słuchania płyty. Bo tuż po tym utworze...

...Zaczyna się wręcz rewelacyjne Bloodhail. Piosenka z wolną perkusją i wyrazistym basem, ma coś z klimatów post-punku i nowej fali, dodatkowo z post-rockowym posmakiem. Jest mrocznie, jest ponuro, ale charakter utworu jest, na przekór, piosenkowy. Genialny utwór, według wielu najlepszy na płycie. No... ja tak nie myślę, ale o tym później.

Następnie jest Big Gloom, który niczym szczególnym się nie wyróżnia. Gdybym nie był cierpliwy i nie wyłączył po 4 minutach, to powiedziałbym, że to fatalna piosenka. Lecz po tym nudnawym smęceniu, gdzieś tak w połowie utworu, wchodzi perkusja i zaczyna być ciekawej. Niestety to i tak nie ratuje tego utworu - mi jakoś nie wpadł do gustu. Od tego kawałka do końca pierwszego krążka właściwie nic się nie dzieje. Jest jakiś Hunter z transową perkusją, ale to tyle, nie ma na czym zawiesić ucha.

Jeżeli przebrniemy przez ostatnią piosenkę na pierwszej płycie, There Is No Food, zaczyna się druga część, o niebo lepsza. Nie ma tutaj żadnego smęcenia ani piosenek, w których nic nie ma. Wszystko zaczyna się jakimiś dziwnymi elektronicznymi dźwiękami Waiting for Black Metal Records to Come in the Mail. Piosenka się rozkręca mniej więcej po półtorej minuty, kiedy zaraz po perkusji wchodzi ostra, metalowo brzmiąca gitara. Jest to kolejna perełka na Deathconsciousness. Piosenka świetna po prostu. Wpadający w ucho riff, melodyjny refren, prosta, ale idealnie pasująca do całości perkusja... żyć nie umierać. :D

No i dalej mamy Holy Fucking Shit: 40,000, piosenka z iście ambientowym wstępem. W połowie wchodzą, znowu, ciężkie gitary i w sumie tyle. Nic wielkiego, ale miło się słucha. Z kolei następne Deep, Deep, to jest utwór "rozwal-mi-mózg". Panowie z Have A Nice Life wzięli Psychocandy i zagrali po swojemu, tak aby brzmiało jeszcze bardziej shoegaze'owo. Utwór nie należy do moich ulubionych, tego rodzaju kawałki to nie jest moja działka...

Ale po co narzekać, skoro tuż po Deep, Deep zaczyna się REWELACYJNE The Future. Mamy ciężka, wolną perkusję, surowy bas i gitarowe riffy. Do tego chwytliwy refren, z charakterystycznymi elektronicznymi dźwiękami w tle. Jest to mały smaczek, który tylko dodaje tutaj różnorodności. I właściwie tym świetnym kawałek mogłaby się skończyć płyta, ale na sam koniec Amerykanie zafundowali nam prawdziwie post-rockowy kawałek, Earthmover. Daje po uszach, trzeba przyznać.

Gdyby panowie z Have A Nice Life ograniczyli się tylko do jednej płyty, to na pewno osiągneliby większy sukces. Ale i tak jest bardzo dobrze.

31 sierpnia 2008

The Cure - The Top


Wychodząc naprzeciw powszechnym opiniom, śmiało tutaj mówię, że dla mnie The Top jest jednym z ważniejszych, jeśli nie najważniejszym pod względem znaczeniowym, albumów w dorobku The Cure. I bynajmniej nie chodzi mi tutaj o brzmienie, piosenki czy atmosferę. Jest pewien powód dla którego nie jestem w stanie powiedzieć złego słowa o tej płycie...

Jedną z rzeczy irytujących mnie dotyczących spojrzenia na muzykę jest dosyć powszechne "powierzchniowe" ocenianie płyt, dosłowność w ich odbiorze, nie patrząc chociażby na tło czy warunki w jakich powstawały. Kto np. z tych ludzi, którzy na portalu rateyourmusic.com oceniają The Top na 2.5 czy 3.0 wie, jaki był cel tego albumu? Kto nie tylko przesłuchał album, ale też pomyślał "o co w nim tak naprawdę chodzi?". Chyba niewielu, albo i nikt. Tracą oni możliwość odebrania tego, co tak naprawdę chciał im powiedzieć Robert Smith - cel tego wszystkiego co robił, cel chyba samego The Cure. On bowiem po swoim kryzysie, nagraniu przytłaczającego i depresyjnego albumu, który chyba najtrafniej oddawał jego ówczesne uczucia, postanowił walczyć. Walczyć ze wszystkim tym co go męczyło, z tym, co mu doskwierało. I dlatego właśnie nie pogrążył się doszczętnie tworząc drugie Pornography, ale przeciwstawił się swojej depresji i nagrał optymistyczny i wesoły album The Top.

Ten właśnie powód nie pozwala mi subiektywnie patrzeć na tą płytę. Dla wielu jest on po prostu popadaniem w komercyjność zespołu, po "Świętej Trójcy" Seventeen Seconds, Faith i Pornography. Ja jednak nie zwracam uwagi na obecną wtórność i brak inspiracji. Nie zwracam uwagi na brak konkretnego kierunku obranego przez zespół, niezdecydowanie i skrajności widoczne na albumie. Widzę za to zdesperowanego Roberta Smitha, który pod przykrywką wesołych i beztroskich piosenek a la The Caterpillar, rozpaczliwie woła o pomoc, woła o podanie mu ręki...

A stosunek ludzi do tego albumu najlepiej oddaje chyba cytat: "What? There was an album between Pornography and The Head on the Door? I seem to have forgotten about it."

29 sierpnia 2008

Björk - Selmasongs


Björk okazała się nie tylko wspaniałą wokalistką, ale i aktorką. Jakiś czas temu obejrzałam 'Tańcząc w ciemnościach". Film rewelacyjny, poruszający, dołujący ale świetny.
Lecz nie o filmie będę tu pisać ale o soundtracku.
Selmasongs to album zawierający siedem piosenek z filmu. Niestety tylko siedem, bo wszystkie w filmie śpiewane a capella nie zostały umieszczone.
Płyta utrzymana w klimatach Homogenic co już daje jej ogromnego plusa.
Rozpoczyna ją utwór Overture. Spokojna orkiestra, melodia..wszystko zbiera się jakby zaraz miało wybuchnąć, coraz głosniej.. i jest! Wielkie zakończenie. Cichutką końcówką przechodzimy do Cvaldy. Niesamowicie 'skonstruowana' piosenka, pracujące maszyny, szmery, hałasy. Dochodzą coraz to nowe odgłosy, wszystko wystukuję rytm i cudna Björk zaczynająca śpiewać :
"Clatter, crash, clack
Racket, bang, thump
Rattle, clang, crack, thud, whack, bam!"
.
W późniejszej zwrotce wspomaga ją Catherine Deneuve. Niesamowity refren..podkład i wokal. 'A clatter machineee..'.
Następuje zmiana klimatu. Słyszymy pociąg,stuki, tak to zaczyna się właśnie I've seen it all wykonany przez Björk i..Thoma Yorka! Dwójka świetnych wokalistów w jednym utworze, cudo.
-What about the China? Have you seen the Great Wall?
-All walls are great if the roof doesnt fall.

Moja ulubiona piosenka, zdecydowanie.
Scatterheart. Przecudny początek, idealny aby posłuchać go w spokojnym, cichym miejscu, a najlepiej w nocy w łóżku.'Black night is falling..." Uwielbiam. Chwila rozmarzenia i wchodzi elektronika wraz z mocniejszym już głosem Björk.
Z elektroniką się nie rozstajemy, pojawia się In The Musicals. Przyjemny refren, głosik Björk jak zwykle najlepszy. "When I'd fall..." i nagle co? Kroki? I głos liczący je? I Björk śpiewająca niektóre z nich? Tak. Doliczyłam się 141. Mimo iż tytuł to 107 Steps.
Płytę kończy New World. Nie przypomina Wam czegoś? To jest numer jeden- Overture tylko, że śpiewa nam tu Björk.

Do albumu lubię wracać, do filmu może nie tak często. To w końcu nie Control ;>
Björk znów wygrała.

Alcest - Souvenirs D'un Autre Monde

Na co dzień pan Neige (inicjator projektu) zajmuje się typowymi black metalowymi produkcjami. Alcest na początku swojej działalności też tak grał, lecz na ostatnich jego płytach czuć spore wpływy shoegaze'u i post-rocka. Jego zeszłoroczny album, Souvenirs D'un Autre Monde prawie całkowicie odchodzi od czystej black metalowej formuły. Nie ma tutaj wściekłej perkusji, niesamowicie ciężkich riffów ani typowego dla tego gatunku growlingu. Ale nie o albumie mam tutaj pisać...

Chciałem przybliżyć Wam świetną piosenkę o tytule identycznym jak nazwa płyty. Utwór po pierwszych przesłuchaniach przywodzi na myśl takie zespoły ze sceny shoegaze'owej jak Asobi Seksu czy M83... Widać wprawdzie tu i ówdzie black metalowe wpływy - szybka, "talerzowa" perkusja, niczym na Bergtatt Ulvera oraz dosyć ciężkie i ostre gitarowe riffy, ale całość napędza nie to, ale piękne, "cukierkowe" wstawki na nieprzesterowanej gitarze, wspaniałe melodie i śliczne, a la dream popowe, ściszone wokale. Więcej nie muszę pisać, tu możecie posłuchać utworu w całości.

28 sierpnia 2008

Massive Attack - Mezzanine



Massive Attack - jeden z najważniejszych przedstawicieli nurtu trip-hop.
W 1998 została wydana płyta Mezzanine, najsławniejsza i moim zdaniem najfajniejsza.
Na albumie nagrano 11 utworów, pierwszy z nich to Angel. Zaczyna się tradycyjnie beatem, mroczny wstęp i wchodzi Horace Andy z wokalem. Lekka gitarka, do momentu gdy wszystko staje sie głośniejsze... Muzyka sprawia iż zaczynamy sie kiwać na boki w tempie 'raz, dwa, raz, dwa'. i Andy śpiewający 'love ya love ya love ya'. Fajny numer.

Risingson - piosenka numer dwa. ha! od niej zaczela sie moja przygoda z Massive Attack. Piosenkę puścił mi.. wychowawca. Numer bardzo bardzo. Fajny tekst, wokale i cała kompozycja.
Najpierw 2 zwrotki w trip hopowych klimatach. Refren- nie powiem, znam caly tekst 'dream oooonn..' Zwolnienie..chwila ciszy i..następna zwrotka. Na Tak!

Teardrop - Dochodzimy do piosenki, po ktorej zakochałam się w Massivach, a już tym bardziej w głosie Liz Fraser ( Cocteau Twins ). Bicik, akordy pianina, klawesyn (?) grający swój motyw przeplatający się w całym numerze no i wokal, cudny wokal.Dobry trip-hop + świetny wokal= udany numer. Jeden z najlepszych.

Interia creeps - numer, który zawsze przeskakuję. Nie lubię go i tyle.

Exchange - Ooo.. zastanawiałabym sie czy to nie mój numer jeden, ale jednak nie. Exchange, bez żadnego wokalu, w chilloutowym klimacie, z super basikiem. Bardzo 'bujający' numer, do którego mogę wracać ciągle.

Dissolved girl - Jest i mój numer 1 ! Bas, beat i PRZE-ŚWIE-TNY wokal, która jest maxymalnie miły dla ucha. Zabijcie mnie, ale myślałam, że to Liz. Ale nie, to wspaniała Sarah Jay spokojnie śpiewająca 'i need a little love to ease the pain". Punkt kulminacyjny w środku numeru- 'napierdzielanka' czyli wszystko staje się głośne, mocne gitary, jakieś różne wszystko, co sprawia że miesza Ci się w głowiee. Numer polecany wszystkim.

Man next door - Piosenka w porządku, ale nie cierpię tu wokalu Andiego.

Black milk - Kolejny utwór wraz z pomocą Liz Fraser. Bardzo fajny bit, melodia i motywy w tle. Jak najbardziej na plus.

Mezzanine - Tytułowy numer. W sumie nie wyróżnia się niczym jak dla mnie. W porządku i już.

Group four - Ponownie Liz ( chyba się lubią. nowy album też będzie z nimi nagrywać, o.! ). Tu jak dla mnie śpiewa niesamowicie magicznie, od razu sprawia iż chce się słuchać. Ah ta Liz...

(Exchange) - Exchange #2. To samo tylko z wokalem. Wolę wersje bez.

Płyta na pewno wiele znaczy w muzyce trip-hopu. Tak samo dla mnie jest dość ważna, szczególnie że obracam się ostatnio w tych klimatach. No i.. okładka fajna. ;) Czekam na nową płytę Massivów.

of Montreal - Skeletal Lamping


Wprawdzie album wychodzi dopiero 7 października, ale to chyba nie stoi na przeszkodzie, bym napisał recenzję teraz, hm?

Osobiście dla mnie, ten album to jakieś nieporozumienie. Spodziewałem się wesołych, żywych piosenek, podobnych do Id Engagera. Spodziewałem się porządnej dawki radości, darcia się Kevina i chwytliwych melodii. No właśnie - melodie. To za co przede wszystkim lubię of Montreal to te wpadające w ucho motywy, których tutaj właściwie nie uświadczymy. Raczej jakieś nieciekawe smęcenie jak np. w... no właśnie. Nawet nie pamiętam o którą piosenkę mi chodzi - tak bardzo się nie wyróżniają. Każda jest taka sama, nieliczne mają w sobie to "coś".

Poza tym album nie trzyma się kupy - piosenki, które w połowie całkowicie się zmieniają i brzmią całkowicie inaczej. Nie ma takiego jednego motywu, który by się powtarzał przez cały utwór - może tym właśnie panowie z of Montreal chcieli ukryć ten brak pomysłów..? No dobra, ale zacznijmy od początku...

Album otwiera całkiem nieźle zapowiadający się kawałek Nonpareil of Favor. Miły dla ucha, ale nierówny. Zaczyna się przyjemną melodyjką, jednak po minucie masz wrażenie, że gra już drugi utwór na płycie. Zmienia się całkowicie motyw na gitarze, wszystko. Na dodatek ostatnie 3 minuty piosenki brzmią jak finał jakiejś piosenki post-rockowej, jednak brak w niej tego post-rockowego piękna (i dobrze, bo to of Montreal, a nie Explosions In The Sky). Po minucie masz ochotę przełączyć na kolejny utwór. Chyba nie o to chodziło..?

Na szczęście drugi - Wicked Wisdom - jest (zaskakująco) fajny. A reszty nie zapamiętałem. Po 3 przesłuchaniach zapamiętać 3 piosenki to chyba nie jest dobry wynik. Tym bardziej, że są to 2 pierwsze utwory (pierwsze się zawsze zapamiętuje, hehe) i Id Engager, którym się jarałem od dosyć dłuższego czasu.

Podsumowując - to nie jest zły album. Fajnie się słuchało, ale jakoś wcale nie mam ochoty do niego wracać.

27 sierpnia 2008

Jak spędzamy dnie..?


Dwa wieśniaki słuchają muzyki w Empiku.



Nie trzeba chyba mówić kto na którym słuchał...

The Cure - Disintegration


Hm. Disintegration. I wszystko jasne. Klasyka sama w sobie, w sumie moje słowa tutaj są zbędne. To jest po prostu arcydzieło. Dla wielu najlepszy studyjny album The Cure, ja cenię go sobie tak samo wysoko jak Pornography.

Generalnie album utrzymany jest w smutnej atmosferze, ale nie tak depresyjnej jak we wspomnianym Pornography. Zawiera 2 bardzo znane piosenki The Cure - Lovesong (mój numer jeden) oraz Lullaby.

Album zaczyna się odrobinę przynudzającym Plainsong, lecz już po kilku minutach zaczyna się, także znane i lubiane, Pictures of You, piosenka o kimś, komu po miłości zostały już tylko i wyłącznie zdjęcia (I was looking so long at this pictures of you, that I almost believed that the pictures are all I can feel). Następne Closedown znowu jest "piosenką, której według mnie mogłoby nie być". Ale jeżeli "wytrzymamy" te kilka chwil, to już za chwilę rozbrzmiewa wspaniałe Lovesong i Lullaby, oddzielone od siebie przez równie świetne Last Dance. Bardzo smutna piosenka, z poruszającymi tekstami. Z kolei Fascination Street, z motoryczną linią basu, jest najmroczniejszą piosenką na krążku, a jej surowe brzmienie przypomina wcześniejsze dzieła zespołu. Ósmy utwór, Prayers For Rain ma naprawdę chwytliwy i wpadący w ucho motyw na klawiszach, który już nie raz zdarzało mi się nucić pod nosem.

Co jeszcze można o tym powiedzieć? To jeden z tych albumów z tą niepowtarzalną atmosferą, że kiedy wchodzisz do pokoju, w którym właśnie leci Disintegration czujesz, że znajdujesz się gdzie indziej, gdzieś w okolicach roku 1989...

My Top 10.




Moje Top 10 tych wakacji.


10.Paktofonika- W Pełnej Gotowości
Tak, tak wiem. Porażka.Ale trochę hip-hopu nie zaszkodzi, a lubię ten numer i często go słuchałam.


9.Morcheeba- Shoulder Holster
Trip-hopowy, wesoły w refrenie kawałek. Lubię Lubię.


8.Tom Waits- Closing Time
Tom.- świetny muzyk. Closing time- moja ulubiona płyta. A utwór Closing Time uwielbiam za klimat i przede wszystkim kocham za saksofon.


7.Rose Chronicles- Blood Red
Rose to mało znana wokalistka z Kanady.
Śpiewając Blood Red pokazuje swój czysty, mocny i wysoki wokal.


6.Khromozomes- Blind
O Khromozomes nie wiem nic. Last też nie, ani Wikipedia. :D
Wiem, że wokalistką jest Kristin Mainhart.
Piosenka super super miła. Utrzymana w klimacie trip-hopu.
Podobno fajnie się do niej tańczy.


5.Everything But The Girl- No Difference
O tym zespole i numerze już pisałam.
Mega mega mega!


4.Gus Gus- Is Jesus Your Pal?
Według statystyk najczęściej odsłuchiwana piosenka w ciągu ostatnich 3 miesięcy.
Maksymalnie spokojna, piękna piosenka.
Sam wokal i beacik. Cudoo.


3.Björk- Declare Independence
Zastanawiałam się czy nie dać tego numeru na pierwsze miejsce...
Utwór PRZE-ŚWIE-TNY.
Rozwalający mózg.
Nawet ja przez ostatnie 40 sekund mam mega ciary.

'declare independence don't let them do that to you...'


2.Björk- Bachelerotte
Tu też miałam dylemat na które miejsce dać tę piosenkę.
Tak, Björk będzie górować. :)
Wspaniały utwór i tyle.

'i'm the branch that u breaaak..'


1.Björk- Jóga
No i mój numer jeden.
Tak naprawdę to trzy ostatnie piosenki są #1.
Dużo nie napiszę tu, uwielbiam to uwielbiam.
Björk jest po prostu świetna.

'state of emergencyyy..'



Everything But The Girl- Amplified Heart


Siedzę patrząc się na iTunes'a i zastanawiam się o kim mogłabym dziś napisać.


Wybór padł na Everything But The Girl.






Tracklist:

  • "Rollercoaster"
  • "Troubled Mind"
  • "I Don't Understand Anything"
  • "Walking to You"
  • "Get Me"
  • "Missing"
  • "Two Star"
  • "We Walk the Same Line"
  • "25th December"
  • "Disenchanted"

  • Zespół ten odkryłam dość niedawno.
    Narkotyzowałam się piosenką No Difference, która jest z ich innej płyty zatytuowanej Temperamental.
    Ta właśnie piosenka skłoniła mnie do ściągnięcia ich płyty.
    Płyta Amplified Heart jest płytą bardzo przyjemną.
    Utrzymana jest w klimatach chillout'owo- trip hopowych.
    Album jak najbardziej na każdy ból głowy ;>
    Wokalistka zespołu ma delikatny , sopranowy głos.
    Wybrać najlepszej piosenki nie umiem, cała płyta tworzy tak jakby dla mnie jedną całość.
    Wszystkie kawałki są spokojne z fajnymi tekstami.
    Potrafię za to wskazać najgorszy numer, którego nigdy nie słucham.
    Umieścili go w środku płyty, co psuję cały klimat.
    Piosenka pt. Missing. Dlaczego jej nie lubię?
    KAŻDY z Was ją na pewno zna z radia, a raczej jej przeróbkę.
    Źle mi się kojarzy, dlatego omijam słuchanie jej.
    Każdemu cierpiącemu na bóle głowy i nie tylko polecam.
    Co prawda nie jest to żadna rewelacja, jak poprzednie opisywane płyty, ale miło się jej słucha.


    :)

    Najlepsze tych wakacji

    Ostatnio na swoim RYMie zrobiłem listę moich ulubionych albumów jakich kiedykolwiek słuchałem. Ale kurna, po kilku dniach stwierdziłem, że ta lista jest bez sensu - moje gusta muzyczne dosyć często się zmieniają, a to poznaję jakiś nowy album, więc niemożliwe jest dla mnie stworzenie takiej listy, by zawsze była prawdziwa. No to chociaż zrobiłem listę ulubionych albumów słuchanych w te wakacje...



    Björk - SelmaSongs

    Tak, Björk. Björk i jej wspaniały soundtrack do filmu z nią w roli głównej - Tańcząc w ciemnościach (swoją drogą, wspaniały film, koniecznie obejrzyjcie). Zawiera 7 świetnych piosenek w klimatach Homogenic, troche eksperymentu, trochę elektroniki. I do tego jeden instrumentalny utwór Overture przypominający troche Eluviuma i jego album Copia. Coś pięknego. A I've Seen It All, zaśpiewane wraz z Thomem Yorkiem (!!!) jest chyba jej najładniejszą i najlepszą piosenką.




    Modest Mouse - The Moon & Antarctica

    Tjaa, ci goście są niesamowici. Swoją przygodę z alternatywą zacząłem właśnie od nich. I cały czas ich uwielbiam, a ten album jest podsumowaniem wszystkiego co stworzyli. Najlepszy album w swoim rodzaju. Prawdziwe arcydzieło, nie ma słabych punktów, każda piosenka jest świetna, każda mogłaby być Twoją ulubioną. To właśnie The Moon & Antartica.



    Elliott Smith - Either/Or

    Elliott Smith - najlepszy w tym co robi. Po prostu wspaniały akustyczny folk. Piękne, piosenki, piękny głos, wspaniały talent. Co jest jeszcze potrzebne? Jaka szkoda, że on już nigdy nic nie napisze...




    Joy Division - Closer

    To jest dopiero album.

    "...powiedzieć, że ich płyty są depresyjne lub mroczne, znaczy być nieczułym bałwanem."



    Sigur Rós - Ágætis byrjun

    A oni to chyba dlatego, że obejrzałem Heimę - też wspaniały film. Tak samo wspaniały jak oni sami. Śliczny wręcz post-rock, z pięknym wokalem, najlepszy album by wypocząć i "odpłynąć". Piękna muzyka. Generalnie wszystko islandzkie jest piękne - jakaś cecha narodowa czy co? ;>




    Ulver - Bergtatt - Et Eeventyr i 5 Capitler

    No to z lżejszych i spokojnych klimatów przechodzimy na jedne z cięższych jakie dano mi było usłyszeć. W tym albumie zakochałem się w te wakacje. I ja nie jestem jakimś wielkim black metalowym fanem. Ale to jest zupełnie co innego. Nie jak zwyczajne black metalowe produkcje. Tu nie ma "ciężki riff, growl i jedziemy". Na tym albumie panuje naprawdę wspaniała atmosfera... Otwierający Capitel I: I Troldskog faren vild jest bazowany na agresywnej perkusji oraz ciężkich riffach, ale wokalista... śpiewa - bez żadnych growlów. I śpiewa bardzo mrocznie, w swoim rodzimym języku, a klimat całej piosenki jest podniosły, refren przypomina jakieś choralne śpiewy w kościele... Dziwne? Może, ale prawdziwe. Z kolei druga piosenka, Capitel II: Soelen gaaer bag Aase need, pasiada akustyczne intro... A później jest już tylko werbel->stopa, werbel->stopa i zapętlić. I tak do usranej śmierci. Ale co tam.. ;D




    The Cure - Bloodflowers
    The Cure - Disintegration
    The Cure - Pornography

    No i doszliśmy do sedna sprawy. Tak, w te wakacje dosłownie żyję muzyką Roberta Smitha i spółki. Zdominowali moje tygodniowe statystyki na last.fmie. A te 3 albumy są wręcz niesamowite. Surowe, przytłaczające Pornography oraz smutne i depresyjne Disintegration to były zdecydowanie "te 2 najlepsze". Plus Bloodflowers - wydane w 2000 roku, mniej post-punkowe, mniej nowofalowe, z basem ukrytym gdzieś tam pod ostrymi gitarami... Ale ten album i Disintegration, mimo całkowicie innego brzmienia, mają bardzo podobną, niemalże tą samą, nostalgiczną atmosferę. Do tego oba są świetne. Bloodflowers zawiera jedną z moich ulubionych piosenek The Cure - There Is No If... - całkowicie akustyczna piosenka, zapowiadająca się na początku jako całkiem wesoła piosenka o miłości, by po kilku chwilach stać się naprawdę smutną balladą... Disintegration także posiada kilka wspaniałych piosenek jak Lovesong, Lullaby albo Last Dance (by nie wymieniać wszystkich), a Pornography - The Hanging Harden, The Figurehead albo Cold. W obu przypadkach mógłbym całą tracklistę wymienić, ale ograniczyłem się do tych the best of the best of the best of the best... Coś wspaniałego, no. Nie wiem jak można wydać 3 tak niesamowite albumy. To trzeba być jakimś Robertem Smithem albo cuś, nie mam pojęcia.


    A, i nie mogę zapomnieć o piosence tych wakacji!
    Buzzcocks - Boredom



    OOOO OOOO OO O! ;D