30 września 2008

Asa - Persepolis

Asa to fiński raper. Właściwie to chyba nigdy bym go nie poznał, gdyby nie koleżanka z Finlandii, która jakiś dłuższy czas temu wysłała mi kilka jego piosenek i mówiła, że fajne. Po pierwszym przesłuchaniu nie zauważyłem w tym nic godnego uwagi, więc Asa odszedł na długo w zapomnienie. Przypomniał o sobie ostatnio, kiedy robiłem porządek w folderze "Muzyka" (swoją drogą, niezły burdel tam mam - ale i tak nie tak wielki jak Magda :DD). Bardzo ciekawie koleś gra. Skoro progresywny rock to rock "artystyczny", to muzykę graną przez Asa można nazwać progresywny hip-hop. Nie mamy tutaj typowej muzyki tego gatunku - "bit i jedziemy". Asa nie ogranicza się do elektroniki - używa "żywych" instrumentów, jak trąbek, gitar itp. A w utworze Persepolis główny, bardzo wpadający w ucho motyw grają właśnie trąbki - i wiem, że nie tylko ja lubię tą piosenkę właśnie za to...


P.S. Piosenka dobry flow ma, aż chce się bujać. :D

28 września 2008

The Dismemberment Plan - Emergency & I

Patys 14:17:44
i jak się płytka podobała?

Madziaa 14:18:11
wiesz co, powiem Ci że bardzo mnei zaskoczyła. oczywiscie pozytywnie

Patys 14:19:09
mhm, płyta ogólnie kopie dupę

Madziaa 14:19:27
no jak ty sie wyrazasz ;d

Patys 14:19:53
a jak inaczej to określić? :D

Madziaa 14:20:06
noo, bez kitu. jedna z najfajniejszych i najciekawszych płytek rockowych.

Madziaa 14:20:16
nie dziwie się już czemu tak wysoko oceniona na porcysie.

Patys 14:20:46
nooo, dali czadu chopaki.

Madziaa 14:21:22
tak sluchalam calej plyty. i ogółem wszystkie kawałki są fajne, ale What Do You Want Me To Say? rozwala.

Patys 14:21:23
i ogolnie same świetne kawałki na albumie są

Madziaa 14:21:33
po prostu kocham ten kawałek. od razu mi się robi fajniej gdy slucham. !

Patys 14:21:57
mhm, jeszcze świetne jest takie ostro-gitarowe gyroscope

Madziaa 14:21:57
pierwsze dwa też są spoko. i spider in the snow i gyroscope.

Madziaa 14:21:58
i oczywiscie the city ;d

Madziaa 14:22:11
reszta to takie tło, ale te wymienione kawałki naprawde rozwalają.

Patys 14:22:13
i ten refren z you are invited...

Madziaa 14:22:22
haaaaaa ;d

Patys 14:22:26
i też pierwszy kawałek niezly jest

Madziaa 14:22:41
ale gdy on spiewa 'what do you want me to say, what do you want me to do, to let you knwo that i do mean it' no prosze cieeeeeee.

Madziaa 14:22:43
orgazm ;d

Patys 14:22:50
totalny :D

Patys 14:23:00
az chce sie zyc przy takiej muzyce

Madziaa 14:23:03
jest tylko jedna wada.

Madziaa 14:23:07
jedna jedyna która mnie irytuje.

Patys 14:23:15
tez cie wkurzaja tagi na lascie? ;p

Madziaa 14:23:17
DWA PIERWSZE tagi na lascie.

Madziaa 14:23:22
indie i indie rock.

Madziaa 14:23:27
wez, porazka.

Madziaa 14:23:39
dlaczego w tych czasach wszystkie zespoły musza byc indie? nie zrozumiem.

Madziaa 14:23:49
ale już nie patrze na nie, po prostu cieszę się muzyką w głosnikach.

Patys 14:23:52
no. ale ogólnie mamy świetna płyte nagrana przez świetny zespół.

Madziaa 14:24:09
dokładnie. ;D

Madziaa 14:24:25
w ogole kocham się w glosie wokalisty ;d

Madziaa 14:24:29
naprawde mi się podoba.

Patys 14:24:48
nom. a jak było wczoraj na elsztadzie...? (;

24 września 2008

Szorty cz.1

At The Drive-In - Relationship of Command


Po słuchaniu Fugazi zainteresowałem się trochę sceną post-hardcore'ową. A At The Drive-In jest właśnie takim projektem, a jednym z jej członków jest Omar Rodriguez-Lopez (na gitarze ofkoz) z The Mars Volty. Właściwie sama obecność Omara może zainteresować. A to, że At The Drive-In dodatkowo grają bardzo dobrą muzykę, tylko skłania do posłuchania... :> Płyta Relationship of Command zaczyna się "na dzień dobry" bardzo ostrą, dającą po uszach piosenką Arcarsenal, która może trochę odrzucić początkowo od albumu, ale raczej nie definiuje tego, co się później dzieje na płycie (pomijam już to, że to chyba moja ulubiony utwór - przez ten cały "power" i dziwnie smutny nastrój piosenki). Arcarsenal zaczyna się bardzo gęstą, mocną perkusją, pełną talerzy i innych "crashy" - równie dobrze mogłaby z powodzeniem być podkładem perkusyjnym do jakiejś ostrej death metalowej piosenki. Do tego dochodzą bardzo wysokie, przeszywające riffy i okrutny krzyk wokalisty, które przywołuje skojarzenia z gatunkiem screamo... Piosenka odrzucająca po pierwszym przesłuchaniu, ale po kilku już naprawdę zaczyna się podobać. Za to później mamy spokojniejsze i bardziej przystępne klimaty, a takie Pattern Against User czy One Armed Scissor (największy hit zespołu) można by spokojnie na MTV czy gdzieś puszczać. I właściwie cała płyta składa się z takich energicznych, melodyjnych gitarowych kawałków, łatwo wpadających w ucho. Żadne muzyczne odkrycie, ale i tak słucha się świetnie i cały czas mam ochotę wracać do tego albumu i posłuchać sobie takiego One Armed Scissor.

Ellen Allien - Berlinette

*tu miała być całkiem długa mini-recenzja. Ale jako że o minimalu pisać nie umiem, zostało jedynie: "Świetna płyta, posłuchajcie chociażby dla 3 piosenek - Sehnsucht, Alles Sehen i Wish"*

20 września 2008

Piosenki w ktorych bylem ostatnio zakochany po uszy

Ostatnio bardzo jestem "podjarany" i zainteresowany latami 80. i ogólnie tą starszą muzyką. Z wielką przyjemnością wsłuchuję się w pionierów gothic rocka, tych Bauhausów i "sióstr łaski" wszystkich. Jako że pisanie o klasykach i o najbardziej uznanych pozycjach to dla mnie kosmos i rzecz niemożliwa do osiągnięcia, to przynajmniej zrobiłem listę ulubionych piosenek, których ostatnio słuchałem.

10. A Certain Ratio - Do The Du
Tą listę otwiera właśnie ten mało znany zespół ze stajni legendarnej już Factory Records. Bardzo skoczny kawałek. Mimo że mamy tu użytą jedynie perkusję i bas (plus tam jakieś ciche skreczowanie), piosenka wydaje się być bardzo podobna do tych New Ordera i ogólnie słuchając jej mam wrażenie, że to właściwie synthpop jest. Do tego dochodzi jeszcze niski głos wokalisty, który całkiem przypomina Iana Curtisa...

P.S. Jeżeli ktoś oglądał film 24 Hour Party People powinien wychwycić moment, kiedy Tony Wilson wypowiedział słowa: "A Certain Ratio mieli tyle samo talentu i energii, co Joy Division..." (po czym wcina mu się ktoś mówiąc: "...ale lepsze ciuchy.")

9. KUKL - Dismembered
KUKL jest to pierwszy zespół, w którym występuje Björk. Grają oni gotycką muzykę, jednak całość utrzymana jest w post-punkowym klimacie. Björk miała zaledwie 19 lat kiedy zaczęła śpiewać w KUKL, a już zdążyła wykształcić swój charakterystyczny sposób śpiewania. Piosenka oparta jest na bardzo gęstej, nakręcającej perkusji, do tego Björk śpiewająca w kółko tą samą, niedługą frazę. Słuchając tego mam wrażenie, że wykonując Dismembered na żywo, muzycy z KUKL (jak i publiczność) muszą być w prawdziwej muzycznej ekstazie.

8. This Mortal Coil - Sixteen Days (Gathering Dust)
This Mortal Coil to z kolei prawdziwa legenda na etherealowej scenie. Ivo Watts Russell, dyrektor (jakże legendarnej :D) wytwórni 4AD, zebrał wszystkich najlepszych muzyków swojej wytwórni by nagrać z nimi płytę It'll End in Tears. W nagraniach wzięli udział takie sławy jak Elisabeth Fraser i Cocteau Twins, Lisa Gerrard i Dead Can Dance. Ta piosenka pochodzi z wczesnego singla Sixteen Days i gdybym nie znał wykonawcy, dałbym sobie głowę uciąć, że to gra nie kto inny, tylko Cocteau Twins! Mamy tutaj jakże charakterystyczne brzmienie automatu perkusyjnego, shoegaze'owo-dream popowy klimat i wspaniały wokal - bo inaczej nie da się określić głosu Elisabeth Fraser.

7. Marek Grechuta - Dni, których nie znamy
Ostatnio jak byłem u babci to znalazłem kompilację największych hitów Grechuty na winylu. Nawet się nie zastanawiałem, tylko szybciutko dałem znać babci, że biorę (babcia nie słucha, bo ma gramofon zepsuty :>) i spakowałem. Chociaż (żeby nie było) ponad połowę z tych piosenek znałem wcześniej, bo np. Będziesz moją panią to chyba każdy zna, chociażby ze słyszenia. A Dni, których nie znamy słyszałem zaledwie kilka razy (raz pamiętam, kiedy słuchałem "Listy przebojów wszechczasów" na Trójce), to dopiero kiedy się naprawdę wsłuchałem, udało mi się ją docenić. Ma ona już swoje lata (prawie czterdziestka na karku), słychać nie najlepszą produkcję, ale to tylko dodaje uroku. Piosenki są jak wino - im starsze, tym lepsze. :> A ta po prostu góruje nad wszystkim - świetna melodia, poetycki tekst (jak to Grechuta ma w zwyczaju). Właściwie to odkryłem fenomen tego nagrania, kiedy pewnego ponurego dnia, kiedy było szaro i padało, ja jechałem sobie tramwajem ze słuchawkami na uszach. Shuffle włączone było i właśnie ta piosenka mi się puściła. I ona sprawiła, że się naprawdę i szczerze uśmiechnąłem, mój nastrój zdecydowanie się poprawił, a sam zacząłem sobie pod nosem śpiewać i kiwać się w rytm muzyki - utwór strasznie pozytywny i poprawiający humor.

"Pewien znany ktoś, kto miał dom i sad,
Zgubił nagle sens i w złe kręgi wpadł.
Choć majątek prysł, on nie stoczył się,
Wytłumaczyć umiał sobie wtedy właśnie że

...że ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy.
Ważnych jest kilka tych chwil, tych na które czekamy.
"

6. Republika - Będzie Plan
Piosenka Republiki z ich debiutu - Nowe Sytuacje. Płyta post-punkowa, bardzo skąpa i surowa - typowa polska odmiana nowej fali. Mamy więc perkusję bogatą w przeróżne talerze, głośny, wysunięty na pierwszy plan basik, a od czasu do czasu gitara się odezwie. I do tego wszystkiego głos Grzegorza Ciechowskiego (się zrymowało). Będzie Plan jest to pierwszy utwór na stronie B Nowych Sytuacji, stronie dużo ciekawszej od pierwszej, bardziej oszczędnej. Wśród raczej średnich piosenek na tej płycie, tej nie da się nie wychwycić - posiada bardzo chwytliwą melodię dyktowaną przez bas, a oprócz tego świetny refren, który pokazuje ten "power" w głosie Ciechowskiego. Super piosenka, jeszcze nie w tym charakterystycznym, raczej rockowym klimacie Republiki.

5. The Sisters of Mercy - No Time To Cry
Właściwie to bardzo się zdziwiłem, kiedy zobaczyłem ten tytuł na debiutanckiej płycie The Sisters of Mercy. Zabijcie mnie, ale wcześniej znałem ten utwór, i to nawet bardzo dobrze - tyle że w wersji Cradle of Filth... I byłem święcie przekonany, że to ich piosenka. Na pewno cover jest dużo mniej "przyjemny", ogólnie przez ten growl wokalisty... Oryginał, bo to o nim mam zamiar tu napisać, jest świetną piosenką, z rozpoznawalnym, baaaardzo niskim głosem wokalisty. Strasznie po tej piosence spodobał mi się jego wokal i trochę się zawiodłem słuchając kolejnej ich płyty, Floodland, na której już raczej porzucił ten swój charakterystyczny styl śpiewania. Jeszcze nie miałem okazji posłuchać ich trzeciej płyty, ale na pewno to zrobię, bo jak dla mnie The Sisters of Mercy to jeden z lepszych gotyckich zespołów i będę chciał go poznać dużo dokładniej.

4. Kate Bush - Oh to Be in Love
No i powoli dochodzimy do podium. The Kick Inside to nie tylko moja ulubiona płyta Kate Bush, ale i jeden z najlepszych albumów jakich kiedykolwiek słuchałem. A Oh to Be in Love to z kolei mój ulubiony, tuż po znakomitym Feel It, utwór z tego krążka. Jest to piosenka z ciekawym intrem na pianinie, po którym wchodzą wszystkie instrumenty i zaraz po tym zaczyna się genialny refren śpiewany przez Kate Bush z akompaniamentem chóru męskiego (!). Efekt piorunujący. A najlepszy moment jest, kiedy pod koniec refrenu Kate śpiewa dźwięki nieosiągalne dla zwykłych śmiertelników... :D

3. Czesław Niemen - Bema Pamięci Żałobny - Rapsod
Podium otwiera (zasłużenie!) Czesław Niemen. Jeden z najstarszych, i najlepszych, polskich artystów, który był jednym z tych, którzy zaczęli tworzyć muzykę rockową w Polsce. Strasznie go cenię, a w szczególności jego czwartą płytę Enigmatic, z której właśnie pochodzi utwór Bema Pamięci Żałobny - Rapsod. Utwór rozpoczyna się długim, ponad ośmiominutowym (!) intrem, opartym na przeróżnych eksperymentach muzycznych. Potem zaczyna się właściwa część piosenki, bazowana na spokojniejszej perkusji i organacg Hammond'a o bardzo charakterystycznym brzmieniu, grających melodię pełną nostalgii i tęsknoty. No i ten wspaniały, dziwny wokal Niemena... Od czasu do czasu rozbrzmi gitara z prostą, acz bardzo adekwatną do reszty solówką. Niemen w tej piosence wiele razy pokazuje jak wysoki ma głos, a czasami tak się wydrze, że Björk ze swoim Declare Independence może się schować...

2. Bauhaus - Double Dare
Już już, już prawie pierwsze miejsce, ale najpierw trzeba wspomnieć o zespole Bauhaus. Muszę się ze wstydem przyznać, że jedyne co znam z dyskografii zespołu to składanka ich popularnych piosenek, Crackle... A Double Dare otwiera tą płytę. Jest to chyba najmroczniejszy utwór Bauhausu jaki słuchałem. Ostro przesterowana gitara, niczym tryb Insane we wzmacniaczach Line 6 Spider (:D). Tylko że jeszcze bardziej. I do tego ta bardzo transowa perkusja. Aż ciary przechodzą. Ehh, i nie da się wspomnieć o głównym elemencie muzyki tego zespołu - wokal Petera Murphy'ego. Tutaj - pełen złości, emocji, nienawiści. Straszny, odrzucający. Ale ja uwielbiam takie rzeczy. Wyobraź sobie - wracasz o 10 w nocy do domu, idziesz ciemną ulicą, ledwie widzisz co znajduje się metr od Ciebie, słuchawki na uszach, w których słyszysz Petera Murphy'ego, wypluwającego z nienawiścią słowa "I dare you to despise for bureaucracy!!". Ciary i strach nieuniknione, aż miałem ochotę ukryć się gdzieś, gdziekolwiek...

1. Siouxsie and the Banshees - Spellbound
I tak o to doszliśmy do finału. Tak, Siouxsie ze swoimi "Upiorami" zajmuje honorowe pierwsze miejsce. Właściwie to nie lubiałem ich na początku. Może dlatego, że miałem jedynie debiut The Scream - niezbyt interesujący, bardziej eksperymentalny, co nie bardzo wpadło mi do gustu. Ale stwierdziłem, że skoro już zacząłem słuchać tego znanego i cenionego zespołu, to muszę posłuchać więcej i w końcu polubić. Gdy tylko dorwałem się do albumu Juju, już pierwszy utwór sprawił, że bezpowrotnie zakochałem się w Siouxsie and the Banshees. Tak, mowa tu o wspaniałej piosence Spellbound. Jest genialna pod każdym względem - świetny, nakręcający refren z mocną perkusją i bardzo szybką gitarą grającą akordy - właściwie jest on tak niesamowity, że można słuchać tej piosenki tylko i wyłącznie dla niego. A do tego wszystkiego wspaniały, czysty głos Siouxsie.

No, rękę uścisnę temu kto to całe przeczyta. ;)

P.S. 7 piosenkę tobie dedykuję :)

Bright Eyes - Lifted or the Story Is in the Soil, Keep Your Ear to the Ground



Lifted or the Story Is in the Soil, Keep Your Ear to the Ground to płyta wydana przez Conora Obersta, który występuje tu jako Bright Eyes.

Trudno pisać mi o tej płycie. Jest ona przytłaczająca i na początku może się wydać 'trudna' do przesłuchania. Ale nie jest to album , który można odsłuchać tylko raz. Zdecydowanie nie!

Utwory są długie, a muzyka pełna emocji. W każdej kompozycji znajdziemy jakieś odczucia. Czasem smutek, lęk, albo gniew. Ale wystarczy wsłuchać się w tekst. Piosenki przedstawiają nam tu różne przeżycia, historie. Można by wyłączyć muzykę i zająć się samą liryką, bo jest ona zdecydowanie godna uwagi.

Płytę rozpoczyna dość długi kawałek 'Big Picture'. Długi nie znaczy zły. Jest on... dziwny. Wydaje się jakby to były przygotowania do nagrania utworu. Słyszymy rozmowy, zamykanie drzwi i inne stukoty... w końcu nieśmiało śpiewający głos Conora. Duży nawał eksperymentalny, oh taak.

False Advertising to spokojnie zaczynający się numer. Ale jak dla mnie urokiem tej piosenki jest początek drugiej minuty gdy nagle wszyscy przestają grać i słychać tylko dialog:

Ktoś z orkiestry: I'm sorry!
Conor: No, it's okay, it's okay. One, two, three, one two, three...

Orkiestra zaczyna grać dalej, a Conor śpiewać.
Wszystko tu na tej płycie jest 'inaczej' skomponowane, zaaranżowane. Cały urok tego... jak np. wspaniałe You Will. You?Will. You? Will. You?Will. pełne rozczarowania i żalu.

Dochodzimy do Lover I Don't Have To Love, piosenki która jest chyba najlepszą i najbardziej cenioną przez wszystkich.
Cały gniew tej piosenki... nie mam słów, żeby ją opisać. Tekst mówi sam za siebie.

Love's an excuse to get hurt.
And to hurt.
Do you like to hurt?
I do, I do.
Then hurt me...


Nothing Gets Crossed Out to moim zdaniem najbardziej poruszający numer na tej płycie. Słuchając tego, nie jestem w stanie nie płakać. Jest piękny, przepiękny. I znów główne atuty Conora: wokal i tekst, które sprawiają, że to wszystko to magia.

Słucham tego albumu na różne sposoby. Raz by całkowicie poświęcić się tekstowi, słuchać głosu Conora śpiewającego mi te historie , a raz by zająć się tylko muzyką i całą, wspaniałą aranżacją tej płyty.

Wszystkie utwory są obowiązkowo do przesłuchania, tylko ja już nie mogę pisać o tej płycie. To naprawdę nie jest proste. Zresztą, sami posłuchajcie.

16 września 2008

Talk Talk - The Party's Over


Całkiem sporo naczytałem się o Talk Talk - np. to że Franz Ferdinand inspirują się nimi podczas nagrywania nowego albumu... No dobra, nie o to mi chodziło. Czytałem, że wraz ze Slintem zaczęli tworzyć post-rock. I właściwie takiej muzyki spodziewałem się, kiedy kupowałem ostatnio ich winylową płytę, The Party's Over.

Szybko okazało się, że ten album to ich debiut i zamiast długich, rozbudowanych kompozycji, otrzymałem dziewięć skocznych, dyskotekowych piosenek, przywołujących na myśl dokonania takich zespołów jak Pet Shop Boys czy New Order. W sumie to zawiodłem się trochę, bo mimo wszystko nie było to to, czego oczekiwałem. Jednak moja niechęć szybko minęła - tuż po pierwszym przesłuchaniu...

Album zaczyna się bardzo skocznym i przebojowym Talk Talk, wyróżniającym się troszkę przy kolejnych, bardziej "poważnych" utworach. Wydaje się, że ustawiony na początku płyty jest "na zachętę" - by chcieć słuchać dalej. I to skutkuje :>

Zaraz po tym krótkim, trzyminutowym utworze rozbrzmiewa It's So Serious, z melodyjnym motywem żywcem wziętym z piosenki Orchestral Manoeuvres in the Dark - Enola Gay. Widać na kim wzorowali się muzycy Talk Talk.

Kolejne trzy minuty i już mamy Today. Szał ciał po prostu, chyba najlepszy utwór na płycie z genialnym refrenem i strasznie wpadającą w ucho melodią. Najlepsza muzyka na dyskoteki, aż chce się do tego potańczyć! Numer jeden wśród piosenek, które ostatnio słuchałem (wraz ze Spellbound Siouxsie and the Banshees ale o tym kiedy indziej). Codziennie rano w drodze do szkoły właśnie ta piosenka mi towarzyszy. Świetnie nakręca pozytywny nastrój i tempo ma dobre, więc w jej rytm chodzi się całkiem szybko i sprawnie. No i ten refren! "Today, today!"

Po chwili następuje małe zwolnienie, The Party's Over przez sześć minut powoli uspokaja słuchacza i przygotowuje na ogólnie spokojniejsze kompozycje na B-sidzie. Mamy zaraz po niej świetny numer Hate, z troszkę melancholijnym klimatem i dziwnym refren. Perkusja świetna, gęsta - taka kwintesencja post-punkowego grania. Z ciekawych propozycji na drugiej stronie to jeszcze można wymienić powrót do skoczniejszych klimatów - Another Word, ósmy utwór na płycie i kolejna piosenka, którą z dumą możesz zanieść na szkolną dyskotekę. :D Przebojowa, z ciekawym beacikiem i interesującą melodią. Świetna po prostu. Całość zamyka spokojniejszy Candy, podobny bardzo do The Party's Over.

Generalnie to absolutnie nie żałuję zakupu, jak dla mnie The Party's Over to jedna z lepszych pozycji, jeżeli chodzi o ejtisowe synthpopy. Mała próbka:



Jak można tego nie lubić..?

14 września 2008

Elliott Smith - Either/Or


Madzia nie tak dawno temu pisała o swojej ulubionej płycie Elliotta Smitha. Jako że ja nie do końca uważam tak jak ona, postanowiłem coś skrobnąć o mojej ulubionej płycie Elliotta, którą wręcz uwielbiam.

Mój wybór pada na Either/Or - patrząc na statystyki na rateyourmusic.com najbardziej ceniona jego płyta. Jest wręcz rewelacyjna. Ma w sobie to, co najbardziej lubię u Elliotta - akustyczne, wolne, smutne kawałki... Jest to album zdecydowanie mniej przebojowy od XO, bardziej skąpy, użyte jest mniej instrumentów. Z reguły piosenki tutaj składają się z prostego brzmienia automatu perkusyjnego, ściszonego basiku w bardziej podniosłych momentach, gitarki grającej akordy, miejscami w towarzystwie drugiej, grającej jakąś spokojniejszą melodyjkę.

No i jeszcze wokal. Taaaa... Uwielbiam głos Elliotta Smitha. Jest niesamowity. Odprężający, taki... przyjazny. A na tej płycie śpiewa lepiej niż na jakiejkolwiek innej - cichutko, wydaje się, że jedynie szepcze.

Na Either/Or jest jeszcze bardziej minimalistycznie niż na XO. Nie ma tutaj tych "wybuchów", jak np. w Sweet Adeline czy Everything Means Nothing To Me z Figure 8. Jeżeli piosenka zaczyna się spokojnie, to wiesz, że taka będzie do końca. Ehh, im więcej piszę o tej płycie, tym bardziej jestem przekonany, że Elliott uchwycił w niej wszystko co najbardziej u niego cenię i za co go lubię.

Właściwie cały ideał tego albumu zostaje przyćmiony przez Between The Bars. Piosenka najgenialniejsza. W sumie to jest najprostsza ze wszystkich - jedynie gitarka z wokalem... To dowód na to, że Elliott Smith by zrobić świetną piosenkę nie potrzebuje kupy instrumentów. Nie potrzebuje zatrudniać innych muzyków, by zagrali razem z nim. Wystarczy on sam, jedynie z gitarą. W ten właśnie sposób wychodzą takie cuda, bo inaczej nie da się tego nazwać. "Drink up baby, forget the stars, I'll kiss you again, between the bars..." Ile to razy zdarzało mi się to śpiewać...

Właściwie cały album to spokojne melodie na gitarze i cichy śpiew. Kiedy pierwszy raz słuchałem tej płyty, to każda piosenka po kolei wydawała mi się moją ulubioną. Speed Trials, potem Alameda, Ballad of Big Nothing... Wszystkie są niesamowite, każda zapada w pamięć. Lecz piosenką, której nie da się nie wychwycić wśród tych spokojnych, podobnych ballad jest właśnie Between The Bars. Warto posłuchać tego albumu chociażby dla niej.

13 września 2008

Wszystko wydaje się być takie lodowate...

Leżysz w łóżku. Twój pokój mimo, że jest pomarańczowy robi się czarny. Patrzysz w sufit. Wydaję Ci się, że jesteś zamknięty w ciemnym pokoju bez klamek. Czujesz jak od ścian odbija się dźwięk. Wszędzie rozbrzmiewa tylko To. Jest Ci zimno. Gdy słyszysz ten głos przechodzą Cię takie ciary, że musisz wejść pod kołdrę. Nadal patrzysz w sufit i słuchasz. Minęło dwadzieścia minut, a Ty nie możesz się ruszyć. Leżysz jak zahipnotyzowany. Zmęczony - zamykasz oczy. Co jakiś czas powracasz do rzeczywistości, by usłyszeć jak rodzina rozmawia za ścianą. Ale to trwa tylko chwilkę. Wszystko wydaje się być takie lodowate. Tak jakbyś leżał teraz na zupełnie ciemnym, zimny odludziu. Nagle nie słyszysz już nic. Tylko własne bicie serca. Po półtorej godziny otwierasz oczy i czujesz na swojej twarzy łzy. Wstajesz, patrzysz w lustro. Mimo wszystko jesteś szczęśliwy.
Szczęśliwy jak nigdy.
Tak właśnie działa na Ciebie Joy Division.

11 września 2008

Junior Boys - Fantastyczna Trójka



Z powodu totalnego braku jakiegokolwiek pomysłu na napisanie czegoś padło na 'wybrane z Junior Boys'.

Junior Boys to zespół elektroniczny z Kanady, powstały w 1999 r.

No ale przejdźmy do rzeczy. Chciałabym napisać i polecić- tym którzy jeszcze nie mieli okazji posluchać- trzy piosenki z ich repertuaru. Dość niedawno, a dokładnie w 2007 r. chłopcy wydali płyte pt. So This Is Goodbye. Na tej, powiedzmy, fajnej płycie umieszczone zostały trzy super-numery, a dokładniej: Double Shadow, The Equalizer oraz In The Morning.

Pierwszy z nich Double Shadow, który jest też pierwszym utworem na płycie, zaczyna się spokojnym beatem i szeptem wokalisty. O dziwo nie mamy tu tzw. 'napierdalanki elektronicznej'. Numer jak na te klimaty spokojny. Najmniej lubiany przeze mnie spośród wszystkich trzech, ale zasługuje na uwagę.

Numer dwa - The Equalizer na pewno różni się od pierwszego. Mocniejszy i o wiele fajniejszy wokal oraz zdecydydowanie ciekawsza elektronika w tle. Druga minuta - głośniejszy mega mega bit. ! Piosenka, która wymaga przesłuchania, szczególnie dla fanów elektroniki.

In The Morning to mój faworyt wśród tych trzech. 'Najmocniejszy' ze wszystkich. Strasznie fajny bit. Straszny fajny wokal. Słucham sobie tego i słucham, i śpiewam i dochodzę do trzeciej minuty. I... cieszę się, że w końcu mogę odsłuchać tego zajebistego wprost bitu. Najlepszy moment w najlepszym numerze. Piosenka się kończy, a ja jeszcze raz ją włączam, żeby znów móc dotrwać do trzeciej minuty.

Nahvalr - Nahvalr


Nahvalr jest to nowy projekt muzyków od Have a Nice Life. Tym razem jednak, poszli w stronę, której bynajmniej się nie spodziewałem.

Słyszałem, że jest to black metal, że jest to straszny album i w ogóle. W sumie całkiem do przewidzenia był ten kierunek - było słychać inspirację underground'owymi black metalowymi nagraniami na Deathconsciousness - chociażby Waiting For Black Metal Records To Come In The Mail albo Holy Fucking Shit: 40,000. Ale w pytę. Ja spodziewałem się chociażby czegoś takiego jak Behemoth, ewentualnie czegoś a la Bergtatt Ulvera. A tu takie coś.

Album naprawdę mnie zaskoczył. W całość wprowadza nas 2 minutowe intro, mające sugerować jakiś nocny program radiowy. Pewien głos informuje nas o tym, że zaraz rozlegą się "the sounds from hell" i żeby co po niektórzy wyłączyli odbiorniki "because this music is very disturbing indeed"... Całkiem klimatycznie się towszystko zaczyna. Tuż po tym od razu, bez jakiegokolwiek wstępu, panowie z Nahvalr przechodzą do rzeczy. Napierdzielana na perkusji, gitara przesterowana tak, że wydaje się słyszeć sam "prąd"... Masakra, mówię wam.

Ale to jeszcze nie wszystko. Do tego łomotania dochodzą jeszcze ledwie słyszalne, powodujące ciary na plecach, wrzaski, krzyki, piski w tle. Pierwsze co przychodzi na myśl - kogoś torturują. No bo jak inaczej określić, kiedy ktoś drze się niemiłosiernie, jakby go obdzierano ze skóry..?

Cały album jest taki. Wydaje się, że dla Dana Barretta i Tima Macugi nie ma takiego słowa jak "melodia". A nawet jeżeli istnieje, to na pewno nie zwracają na nie uwagi. Udało mi się wychwycić jakieś skrawki, zalążki melodyjności jedynie w 6. piosence The Witch Box, która imho posiada całkiem ciekawy gitarowy riff.

Niby ciągle ta sama koncepcja, prąd gitarowy, perkusja, wrzaski, prąd, perkusja, wrzaski, prąd... Ale jest w tym albumie to "coś". Piosenki może i są monotonne, nie zmieniają się za bardzo, ale nie jest jak na Deathconsciousness. Że czułeś się przytłoczony, zmęczony i w połowie takiego Huntera miałeś ochotę przełączyć dalej. Mimo że piosenki są bardzo podobne, chce się ich słuchać, coraz więcej i więcej.

Wraz ze słuchaniem tej płyty coraz mniej jestem przekonany, że to jedynie black metal. To bardziej przypomina jakieś eksperymenty noise'owe typu spróbuj-jak-najbardziej-rozwalić-słuchaczowi-mózggggg. A, jest jeszcze jedna rzecz, o której nie wspominałem - klimat. Taaak... to jest jeden z tych elementów, który przyciąga do albumu i czyni go tak interesującym. Muzyka na pewno zalicza się do tej "depresyjnej" i "przerażającej". Już pierwszy kawałek po przesłuchaniu na słuchawkach (w ciemnym pokoju, w nocy) wzbudził we mnie niepokój, mieszankę uczuć. A dalej było już tylko gorzej - strach, smutek, cierpienie...

Co mogę jeszcze powiedzieć? Łoł. Naprawdę, ci kolesie zrobili na mnie wrażenie. Nie dość, że nagrali świetną płytę, którą bardzo mi się podoba, mimo że zalicza się do tego rodzaju muzyki, za którym nie przepadam, to na dodatek udało im się stworzyć taką niepowtarzalną atmosferę. Po prostu - rispekt.

10 września 2008

Elliott Smith - XO



Elliott Smith, artysta którego wszyscy znamy i kochamy. Piosenkarz, autor tekstów i muzyk. Utalentowany - grał na wielu instumentach. Wiadomo- gitara, ale też perkusja, gitara basowa, pianino, a nawet klarnet! Elliott tagowany jako 'folk' tudzież 'acoustic', no i w sumie w klimacie tych dwóch słów grał.

Uznałam, że nie będę tu pisać o tym nad czym tak lubię cierpieć. 'Dlaczego wszyscy najlepsi muszą się zabić? tralalal. Niestety.'

Moją ulubioną płytą Eliotta Smitha jest zdecydowanie XO. Wydana została w 1998. Trudno jest pisać o zawartości tej płyty- piosenkach, gdyż dla mnie tworzą one jedną, wspaniałą, uspakajającą całość.

Wszystko rozpoczyna z pozoru spokojne Sweet Adeline. Cicha gitarka i ten głos Elliotta... do momentu gdy zaczyna śpiewać 'sweeett adelineee, my clementinee'. Taki charakterystyczny styl Elliotta - spokojna piosenka z głośnymi wybuchami.

Kolejne Tomorrow tomorrow niczym szczególnym się nie wyróżnia. Tradycyjna gitara i wokal.

Aaaaaaaaaaa, a teraz Waltz #2 ! Cieszę się tak, bo uwielbiam tę piosenkę. Jest przepiękna. Pierwsza, która sprawiła, że oczarował mnie Elliott. Podstawowe tempo walca, raz dwa trzy!, gitara, pianino, Jego głos. I... i cisza i Elliott zaczynający śpiewać "I'm never gonna know you know, but i'm gonna love you anyhow.". Nie wiem jak Wam, ale mi się łezka kręci w oku.

Baby Britain przyjemny numer, który po prostu lubię nucić i śpiewać.

Nie zmieniając zbytnio klimatu ( dziwicie się? ) przechodzimy do Pitseleh, w którym możemy posłuchać niższego i głębszego głosu Smitha.

Independence Day, piosenka w której nie dzieje się nic nowego.

Bled White wcale nie odstaje od reszty. Gitara, wokal...

Nadchodzi Waltz #1. Zastanawiam się czemu Waltz #2 jest pierwszy ;D. Pierwszego (drugiego na płycie) Waltza nie będę chwalić, tak jak drugiego. Wiadomo, że tempo się nie zmienia. Różni się tym, że jest on o wiele wiele spokojniejszy. Raczej w klimatach 'smutnych'.

Niespodziewanie po tym smutnym zakończeniu w głośnikach zaczyna rozbrzmiewać głosne Amity. Przyjemna melodia do śpiewania.! Let's gooo, go go go.

Spokojniuśieńkie (mogę jeszcze zdrobnić!) Oh Well, Okay jak i niewiele mniej-spokojne Bottle Up and Explode! są... klimatyczne. Szukam i szukam przymiotnika, który określiłby te dwa utwory i nie mogę znaleźć.

Numer, który ostatnio jest u mnie często odtwarzany/ śpiewany / pisany na karteczkach- A Question Mark jest.. bardzo bardzo fajny, wesoły i... w porównaniu do reszty zawiera więcej ciekawych instrumentów! 'coz you know , you know, you know...'

Everybody Cares, Everybody Understands - trudno cokolwiek tu powiedzieć, żeby się nie powtarzać. Tradycyjny numer Elliotta o tytule, z którym się raczej nie zgadzam.

Elliott na koniec nie zostawia Nam czegoś, co jest niegodne uwagi. Zresztą on chyba nie był wstanie kiedykolwiek nagrać czegoś takiego. Byłam sobie zakochana w Waltzu #2 i nie spieszyło mi się do ściągania całej płyty XO. Kiedyś tam znalazła się na moim dysku, i w iTunesie. Przez przypadek wciśnął mi się play na utworze zatytuowanym I Didn't Understand. I śmiejcie się lub i nie, ale gdy usłyszałam spokojny głos mężczyzny śpiewającego 'what a fucking joke' nie mogłam się od tego numeru uwolnić. Włączył się ripit (sam?) i tak już zostało. Ostatnia piosenka na płycie oczarowała mnie całkowicie, powaliła nawet tak lubiany wcześniej Waltz #2, i sprawiła że Elliott puszczany jest u mnie ostatnio tak często.

Pewnie po tej recenzji nie każdemu z Was będzie chciało się posłuchać XO, bo wyszło że to jakieś nudne smęcenie z samą gitarą i spokojnym głosem jakiegoś faceta. Trudno jest opisać taką muzykę. Ale wiem też, że jeżeli nie posłuchacie tej płyty to.. stracicie wiele. Może wyolbrzymiam, ale uważam, że Elliotta w swoim życiu trzeba posłuchać. Ja posłuchałam i nie pożałowałam.


'What a fucking joke'

7 września 2008

Asobi Seksu - Asobi Seksu


Asobi Seksu - nowojorski zespół, jak dla mnie czołówka dzisiejszego shoegaze'u, a ta płyta to ich debiut. Czy udany? Już piszę.

Cały album to najprawdziwszy shoegaze połączony z dream popem - czyli to co Patysy lubią najbardziej. Mamy zarówno piękne, rozmarzone wokale jak i rzężące gitary, które z powodzeniem doprowadzają do bólu głowy.

Płytka zaczyna się świetnym I'm Happy But You Don't Like Me ze spokojnym wstępem, by w refrenie pokazać ostrą ścianę dźwięku stworzoną mocno przesterowanymi gitarami. Yuki Chikudate ze swoim ślicznym głosem wspaniale sprawdza się tutaj jako wokalistka, a niektóre teksty śpiewane po japońsku tylko dodają piosenkom uroku. Pierwsze cztery utwory na płycie są po prostu świetne - poza otwierającym I'm Happy But You Don't Like Me, mamy też piękne Sooner z charakterystyczną perkusją i melodyjnym refrenem, energiczne, ostro dające po uszach Umi de no Jisatsu i już spokojniejsze Walk On the Moon z gęstą sekcją rytmiczną.

Niestety wspaniały start całkowicie psuje piąty kawałek Let Them Wait - no sorry, ale męski wokal do tego typu piosenek w ogóle się nie nadaje. Kolejne piosenki już nie mają tego "czegoś", co miała pierwsza czwórka. Szóste Taiyo - niby fajne, ale jakieś takie nijakie. Wyjątkiem jest tutaj It's Too Late - siedmiominutowy kawałek o budowie post-rockowej. Mam wolny wstęp, który powoli się rozkręca, by na koniec rozwalić Ci głowę napierdzielającą perkusją i ścianą dźwięku jakiej nie powstydziliby się panowie z My Bloody Valentine. Wyobraźcie sobie Mogwai Fear Satan, tylko że jeszcze mocniej i bardziej.

Następnie w End at The Beginning znowu wchodzi nudny męski wokal. A kolejne Asobi Masho przypomina (może tylko mi?) jakieś beznadziejne elektro. Nie wiem, to chyba przez ten dziwnie śpiewający wokal. Możliwe że to jakiś żart muzyczny, bo całość trwa raptem niewiele ponad minutę. W dziesiątym utworze znowu wita nas mój ulubiony męski wokal (choć tym razem w duecie z Yuki - dobre i to). Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że piosenki śpiewane przez tego pana są jakieś wolniejsze, bardziej monotonne i w ogóle nieciekawe. Niestety album zamyka Before We Fall - odstające od reszty, akustyczne (?!), w dodatku z tym okropnym męskim wokalem. Brrr.

Nierówny album. Gdyby zrobić EP-kę z jego czterech pierwszych utworów to byłoby naprawdę super. A tak to mamy świetnie zapowiadającą się płytę z okropną końcówką. Życie.

4 września 2008

The Field - From Here We Go Sublime


Do tej recenzji zabierałem się dosyć długo - ciężko pisać o czymś czego się prawie w ogóle nie zna. Tak, minimal techno jest jednym z tych gatunków muzyki, z którymi zetknąłem się stosunkowo niedawno. Poza tym niełatwo jest napisać coś sensownego o muzyce, w której niektórzy agenci potrafią stworzyć siedmiominutowy kawałek, który nie dość, że ma jedynie sam surowy bit, to na dodatek ten bit przez cały utwór W OGÓLE się nie zmienia.

Co mogę napisać o tym albumie? Mamy tutaj typowe "minimalowe" kawałki jak np. otwierający album Over The Ice - bit, samplowy wokal, i do tego sporo najróżniejszych dźwięków, które tworzą pewną melodię, dzięki czemu chce się tego numeru słuchać. Takie właśnie kawałki przeważają na płycie. Godne wymienia są m.in. A Paw In My Face czy Silent.

Jest jeszcze ciekawy utwór The Deal. Jak zwykle - mamy bit itp. itd... Ale piosenka wyraźnie odróżnia się od reszty, sprawia wrażenie podniosłej - zapewne przez te wzniosłe i "pełne chwały" dźwięki w tle, które trochę przypominają dream popowe wokale, niczym z nowej płyty M83.

Co jeszcze pan Axel Willner nam zapodał? Absolutną perełką, której nie da się nie wychwycić wśród innych piosenek, jest utwór Everday. Zaczyna się tak jak każdy na płycie - tradycyjnie bit i bardzo krótki zapętlony sample, przeplatany czymś co na upartego można by nazwać melodią - jeżeli kilka dźwięków o tej samej wysokości można w ten sposób określić. Jednak mniej więcej pod koniec drugiej minuty następuje przerwa. Sample znikają, bit odrobinę się zmienia, bogactwo przeróżnych dźwięków cichnie i przez chwilę robi się cicho i skąpo. Wtedy wchodzi na chwilkę wokal i się zaczyna. Utwór nabiera dynamiki, melodyjności, uczucia... Zdumiewające, że taki niemalże żywy efekt można uzyskać używając prostych, zapętlonych samplów. I mimo że przez 3 następne minuty praktycznie nic się nie zmienia - pod koniec jedynie wraca (zapętlony, a jak!) wokal, to i tak chce się wysłuchać tego do końca.

Album zdecydowanie godny polecenia, nawet jeżeli się nie słucha takiej muzyki - może właśnie ta płyta Cię do niej przekona? A jeżeli odrzuca Cię samo to, że w nazwie rodzaju muzyki granym przez The Field występuje słowo "techno" - po prostu pomyśl sobie, że jest to ambient. I spokój.

CocoRosie - God Has A Voice, She Speaks Through Me

Wczoraj udało mi się dostać nową piosenkę naszych kochanych CocoRosie.

God Has a Voice She Speaks Through Me

Dziewczyny zmieniły totalnie sposób tworzenia muzyki. To już nie jest ten folk co kiedyś, ani też żaden freak folk. Mocniejszy bit, o wiele wiecej elektroniki...Przypominają mi trochę Bjork.
Został tylko ten słodki głosik. I to jeszcze przesterowany, co mi się kosmicznie podoba !

Ogólnie rzecz biorąc, piosenka przyjemna, szczególnie, że ostatnio w takich kilimatach Bjorkowych się obracam. Nie wiem czy uważałabym tak gdyby nie było tu wokalu, to on właśnie sprawia, że ten utwór jest taki miły dla ucha.


Edit: Dziś rano, chciałam jak najszybciej wyjść z domu, byleby tylko wsadzić słuchawki i puścić God Has A Voice... Potem leciało i na wszytkich przerwach, i w drodze powrotnej do domu... Uwielbiam ten numer, nie wiem jak Wy.


3 września 2008

Paktofonika - Kinematografia



Od dłuuuższego czasu mam zajawkę na dużą ilość hip-hopu, a dokładniej Paktofoniki. Wiem , wiem co sobie myślicie i wiem, że pewnie to wstyd, ale co tam, każdy ma jakieś słabości i każdy czasem idzie w inne klimaty. Tylko , że ja wcale nie rozstaję się z resztą 'mojej' muzyki. HH to tylko taki dodatek...

W każdym razie, gdy Patys zauważył u mnie AŻ 600 odsłuchań na Laście, ostro się zdziwił i powiedział, żebym mimo wszystko napisała sobie na blogu jakąś recenzje o Pfk.Na początku pomyślałam "Nie no nie będę się wygłupiać", ale jak widać wygrał.

Trochę historii? Paktofonika powstała w 1998 r. W skład zespołu wchodzili Magik, Fokus i Rahim. Każdy z nich wcześniej udzielał się w jakimś zespole- Magik w Kalibrze 44 ( który każdy z Was, a na pewno ten kto jest w klimatach hip hopu, zna ich) , Fokus w Kwadrat Składzie, a Rahim w 3xKlanie. Nazwa Paktofonika wzięła się od "paktu przy dźwiękach głośnika" --> pakt+fonia.Skład rozwiązał się w 2003 r, niestety. Niestety bo w 2000 r. Magik skoczył z 9 piętra. Fokus i Rahim obecnie grają w Pokahontaz.

Dobrze, koniec tego, przechodzimy do płyty, a dokładniej do Kinematografii.. Wydana w 2000 r.
Pozwolicie, że pominę pierwszy numer- Na Mocy Paktu bo go nie lubię. Na pewno nie mogę tak powiedzieć o następnym, a mianowicie o Priorytetach. "Wszystko ma swoje priorytety, niestety." Paktofonika ma to do siebie, że śpiewa z sensem, że ma no-rma-lne teksty, a nie jak połowa raperów jakieś idiotyzmy. Magik był poetą, o tak.
Wracając do utworu..fajny bit i tekst-jak już mówiłam, bardzo często słucham.

Gdyby..., muszę przyznać, że numer ten poznałam dość niedawno słuchając Pożegnalnego Koncertu Paktofoniki. Będę nudna i powtórze- tekst tekst.. -'gdyby Magik był doskonały, gdyby Fokus nie był tak zarozumiały, gdyby Rah zbierał same pochwały'. Gdybam, gdyby to nie było na niby.

Ja to Ja to utwór, w którym Pfk wspomaga ich kumpel Gutek. Znamy go z Indios Bravos of coz. Pozytywny numer w klimatach reagge.

Są i moje Powierzchnie Tnące ! Numer, który uwielbiam. Krótka historia.. każdy z ziomków miał mieć swój numer, który będzie go utożsamiał. Magik miał Jestem Bogiem ( do którego przejdziemy potem ), Rah miał Ja to Ja, a Fokus Powierzchnie Tnące. Ten ostatni artysta (mogę go tak nazwać?) jest moim ulubieńcem, zakochana w jego głosie jestem odkąd usłyszałam W Peunej Gotowości.Powierzchnie opiszę skórtowo - świetny flow, zajebisty wręcz. Tyle tekstu w taki krótkim czasie, taka szybkość, i ten głos. Sama często próbuję zaśpiewać cały tekst wraz z nim, ale wypadam.

Dalsza część płyty po prostu 'płynie', znam wszystkie teksty, śpiewam sobie, zatrzymuję się w pewnych momentach i przykuwam uwagę do Chwil Ulotnych, czy też Nowin.

Wszystko zaczynam znów ogarniać , gdy słyszę numer Magika. Zna go każdy i pewnie każdy zaczynał swoją przygodę z Pfk właśnie od tego numeru, a przynajmniej ja. Jestem Bogiem to utwór z którym uoasabia się Mag, napisał tekst o sobie... "mam jedną pierdoloną schizofrenię". Flow rozwala prawie jak w Powierzchniach Tnących, polemizowałabym nawet czy nie jest lepszy.

Płyta dalej dalej leci, nie patrzę co gra, po prostu słucham tych trzech głosów.

Cisza, o. Skończyła się płyta? Nie dla mnie, ja mam jeszcze Pożegnalny Koncert! A Wy?!

1 września 2008

Have A Nice Life - Deathconsciousness


Deathconsciousness - płyta mało znanego zespołu Have a Nice Life na pewno zasługuje na uwagę. Jak dla mnie jest to na razie jedna z najlepszych płyt wydanych w tym roku.

No ale "z czym to się je"? Zacznijmy od tego, że płyta jest dosyć nierówna. Oprócz świetnych, dynamicznych piosenek, mamy też tutaj utwory może i klimatyczne, ale zdecydowanie za długie i za męczące. Album na dodatek jest dwupłytowy. Przesłuchanie aż tyle tej mrocznej muzyki to zdecydowanie za dużo jak dla mnie.

Album miałem już od dobrych kilka tygodni nim go przesłuchałem. Zawsze było tak, że zaczynałem słuchać intra A Quick One Before the Eternal Worm Devours Connecticutt i na tym się kończyło. Jest to bardzo przynudzająca piosenka, ale wprowadza w ogólny klimat albumu. I szkoda, że tak się kończyły moje pierwsze słuchania płyty. Bo tuż po tym utworze...

...Zaczyna się wręcz rewelacyjne Bloodhail. Piosenka z wolną perkusją i wyrazistym basem, ma coś z klimatów post-punku i nowej fali, dodatkowo z post-rockowym posmakiem. Jest mrocznie, jest ponuro, ale charakter utworu jest, na przekór, piosenkowy. Genialny utwór, według wielu najlepszy na płycie. No... ja tak nie myślę, ale o tym później.

Następnie jest Big Gloom, który niczym szczególnym się nie wyróżnia. Gdybym nie był cierpliwy i nie wyłączył po 4 minutach, to powiedziałbym, że to fatalna piosenka. Lecz po tym nudnawym smęceniu, gdzieś tak w połowie utworu, wchodzi perkusja i zaczyna być ciekawej. Niestety to i tak nie ratuje tego utworu - mi jakoś nie wpadł do gustu. Od tego kawałka do końca pierwszego krążka właściwie nic się nie dzieje. Jest jakiś Hunter z transową perkusją, ale to tyle, nie ma na czym zawiesić ucha.

Jeżeli przebrniemy przez ostatnią piosenkę na pierwszej płycie, There Is No Food, zaczyna się druga część, o niebo lepsza. Nie ma tutaj żadnego smęcenia ani piosenek, w których nic nie ma. Wszystko zaczyna się jakimiś dziwnymi elektronicznymi dźwiękami Waiting for Black Metal Records to Come in the Mail. Piosenka się rozkręca mniej więcej po półtorej minuty, kiedy zaraz po perkusji wchodzi ostra, metalowo brzmiąca gitara. Jest to kolejna perełka na Deathconsciousness. Piosenka świetna po prostu. Wpadający w ucho riff, melodyjny refren, prosta, ale idealnie pasująca do całości perkusja... żyć nie umierać. :D

No i dalej mamy Holy Fucking Shit: 40,000, piosenka z iście ambientowym wstępem. W połowie wchodzą, znowu, ciężkie gitary i w sumie tyle. Nic wielkiego, ale miło się słucha. Z kolei następne Deep, Deep, to jest utwór "rozwal-mi-mózg". Panowie z Have A Nice Life wzięli Psychocandy i zagrali po swojemu, tak aby brzmiało jeszcze bardziej shoegaze'owo. Utwór nie należy do moich ulubionych, tego rodzaju kawałki to nie jest moja działka...

Ale po co narzekać, skoro tuż po Deep, Deep zaczyna się REWELACYJNE The Future. Mamy ciężka, wolną perkusję, surowy bas i gitarowe riffy. Do tego chwytliwy refren, z charakterystycznymi elektronicznymi dźwiękami w tle. Jest to mały smaczek, który tylko dodaje tutaj różnorodności. I właściwie tym świetnym kawałek mogłaby się skończyć płyta, ale na sam koniec Amerykanie zafundowali nam prawdziwie post-rockowy kawałek, Earthmover. Daje po uszach, trzeba przyznać.

Gdyby panowie z Have A Nice Life ograniczyli się tylko do jednej płyty, to na pewno osiągneliby większy sukces. Ale i tak jest bardzo dobrze.