11 listopada 2008

Jako współautor tego bloga, były już właściwie, chciałem tylko powiedzieć, że się przeniosłem 'na swój teren'. Od teraz można mnie czytać tu:

Beep Street

Patys

31 października 2008

The Cure - 4:13 Dream

Scena I
Miejsce: pub w Crawley, rodzinnym mieście Roberta Smitha. Czas: dłuuugo przed premierą 4:13 Dream. Postacie: Robert Smith, Simon Gallup. Obaj piją piwo.

Robert: Teee... Suchaj mie, bracie. Dawajj, nag'amy jakąś tee... yy, pyte.
Simon: A płoco?
Robert: Nigadaj mi tu. Musimy coś nagrać w końzzzu.
Simon: Noooooo...
Robert: Jużżż czery lata. Minęły... od de kjur. Czeba coś nowego, luzzie o nas zapomnooo.
Simon: Myśsiż?
Robert: Myśsze.
Simon: A pomys masz?
Robert: Ni mam. Pomys niepoczebny, luzzie kupiąąą i tak...

Scena II
Miejsce: dom Roberta Smitha. Czas: trzy dni później. Postacie: Robert Smith, Simon Gallup, Porl Thompson. *już trzeźwi*

Porl: I co ty chcesz z tym zrobić? Przecież nie mamy nic, żadnych pomysłów, a moje palce już nie są takie sprawne jak kiedyś...
Robert: A tu nie trzeba żadnej filozofii, weźmiemy kilka starych piosenek, których jeszcze nigdy nie publikowaliśmy. Na przykład taki Sleep When I'm Dead, który miał być na The Head On The Door. Nagramy kilka takich właśnie jeszcze raz, a reszta będzie z górki, zobaczysz.
Simon: A wiesz, to niegłupi pomysł. Ostatnio coś mi kasy sporo brakuje, żona nowy samochód sobie zażyczyła...
Porl: A co z Jasonem? [perkusistą]
Robert: Oj, zapomniałem o nim. Ale co tam, perkusista nie ma nic do powiedzenia, napierdzielał będzie i tyle.

Scena III
Miejsce: siedziba wytwórni Geffen. Czas: tuż po opracowaniu kilku pierwszych kawałków. Postacie: cały skład The Cure, pracownicy Geffen oceniający materiał nagraniowy. The Cure gra kilka swoich piosenek.

/rozbrzmiewają końcowe nuty ostatniej zagranej piosenki/


Robert: I jak?
Pracownik: No słuchajcie, ogólnie nie jest źle, zagraliście mi kilka naprawdę super-duper piosenek, jak The Only One albo The Real Snow White, które naprawdę wymiatają. Albo ten stary-nowy Sleep When I'm Dead też całkiem fpytę. Ale reszta kiepska. Nie mają w sobie tego 'czegoś' co tak przyciąga do The Cure. A ten Freakshow to już w ogóle nie przejdzie, nie ma mowy, koniecznie musicie dopracować. I przydałoby się też jakiś porządny opener wymyślić, bo żaden z tych utworów nie się na takiego nie nadaje. Ale może coś sensownego z tego wyjść. MOŻE.
Porl: /cicho, do Simona/ To nam powiedział...
Simon: Szczery przynajmniej był, mi też nie do końca się podoba.

Scena IV
Miejsce: studio The Cure. Czas: bliżej nieokreślony. Postacie: pełny skład The Cure /wraz z perkusistą/.

Robert: No dobra, trzeba teraz fajną otwierającą piosenkę wymyśleć. Jakieś sugestie?
Jason: Yyy...
Robert: Tak myślałem. Ja mam niezły pomysł. Opener niech ma długi wstęp, od razu się Disintegration przypomni, a jeżeli do tego dodamy brzmienie Bloodflowers, to już w ogóle świetnie się będzie płyta kojarzyć.
Simon: O, o, o. Myślę, że 4:13 Dream powinien posiadać właśnie taki klimat Disintegration. Jednak brzmieniem powinien przypominać Wish czy Bloodflowers. Nowa oprawa, stary, dobry klimat - tyle nam powinno starczyć.
Porl: No tak, ale jeszcze przydałoby się wymyśleć same piosenki. Bo trochę przerost formy nad treścią nam się robi...
Robert: A wymyśli się, zostawcie to mi.

Scena V
Miejsce: studio The Cure, po raz drugi. Czas: 5 godzin tworzenia później. Postacie: nie zmieniają się.

Simon: No dobra, wszystko fajnie, ale powiedzcie mi, co z moim basem? Gdzie ten bas na pierwszym planie, tak rozpoznawalny dla nas?
Robert: Yyy, a to grał teraz jakiś bas? Nie słyszałem. Dobrze brzmiało, więc nie trzeba podgłaśniać. I tak cię nie słychać, więc cicho bądź.
Jason: He he he.
Porl: No, bo to ja ze Smithem tutaj najważniejsi jesteśmy, ja jakiegoś fajniusiego riffa walnę, by to brzmiało jakoś, Robert od czasu jakąś bardziej minimalistyczną solówkę zagra i w ogóle jest super. A ty Jason, uderzaj uderzaj.
Simon: /dyskretnie, do Jasona/ No nie wiem czy mi się to podoba...
Robert: Pamiętajcie, musimy brzmieć nowocześnie. Taki Bauhaus, nagrywając nową płytę, postanowił zagrać tak jak ponad 25 lat temu. I co? I nic. Dla fanów, Bauhaus się już skończył. Musimy brzmieć jak zespół XXI wieku, musi być e-wo-luc-ja. Dlatego sporo będzie klawiszy, ja jakieś elektroniczne wstawki dodam, a Jason się zajmie loopami. To musi mieć ręce i nogi!
Simon: A bas..?
Robert: No dobra, dobry humor dziś mam, to na innych kawałkach cię odpowiednio zgłośnimy, tak aby trochę ze starych klimatów zostało. Ale nie możemy przesadzać, nie mam zamiaru nagrywać drugiego Pornography czy Faith, bo dupa wyjdzie, nie płyta. Jeżeli mamy brać coś z przeszłości to raczej Disintegration i Wish - wyjdzie mniej wesoła płyta, z naszym charakterystycznym brzmieniem znanym właśnie z Wish. A całość wzbogacimy odrobinę tą bloodflowerowską nostalgią.
Simon: Super!
Porl: Wiecie co chłopaki, myślę, że nagraliśmy kilka naprawdę super piosenek, już pomijając te co pochwalili goście od Geffen, ale This. Here and Now. With You jest boskie, a The Scream z narastającym klimatem to też świetna rzecz.
Simon: A opener Underneath The Stars też genialny nam wyszedł.
Robert: Ehe, ale z tym koszmarnym Freakshowem to sam nie wiem co mam zrobić...

Scena VI
Miejsce: ponownie w biurze Geffen. Czas: tuż po skończeniu sesji nagraniowych. Postacie: The Cure i przedstawiciele Geffen. The Cure prezentuje nowo nagrany materiał.

Przedstawiciel: Nono, pokażcie chłopaki co takiego nagraliście.

/przedstawiciel puszcza po kolei fragmenty wszystkich piosenek/

Robert: I jak się podoba?
Przedstawiciel: Hm. No jest git, ale mogło być dużo lepiej. Fani trochę się rozczarują, ale kilka perełek jest, damy je na single. The Only One, Sleep When I'm Dead i The Perfect Boy. Freakshow też mi się w sumie podoba, dziwny, freakowaty taki, ale ja tam nawet lubię... No, to ile mamy? Cztery. I fajnie. A kilka świetnych kawałków zostawimy i nie będziemy wcześniej publikować, by było czym zaskoczyć publikę.
Robert: Super, kiedy będzie premiera?
Przedstawiciel: No jakoś za 2 miesiące, w październiku. Jeszcze mastering i takie tam... Ogólnie płyta jest już prawie skończona. Kilka tygodniu przed premierą jeszcze zrobimy dwutygodniową obsuwę, by było, że pracujemy nad albumem.
Simon: Aaa, taki "chłyt - maketingowy"?
Przedstawiciel: No, dokładnie. Zobaczymy jak fani zareagują, ale na to wpływu nie mamy - wszystko okaże się po premierze...

22 października 2008

Squarepusher - Beep Street




*_*

21 października 2008

Arcturus - The Sham Mirrors


Co mnie pokusiło by posłuchać tej awangardowej, black metalowej kapeli? Właściwie - nie było to coś, tylko ktoś. Był to bóg w postaci Kristoffera Rygga, znanego także jako Garm. Jest to dla mnie jedna z najważniejszych postaci na współczesnej scenie muzycznej. Kto to w ogóle jest? Lider i wokalista Ulvera. I szysko jasne.

A, trzeba jeszcze dodać, że w jej szeregach grali jeszcze członkowie m.in. Mayhem, Ved Buens Ende, Emperor i Dimmu Borgir - czyli właściwie same legendy na black metalowej scenie. Widać to, słuchając płyty The Sham Mirrors. Dominują tutaj tutaj blackowe klimaty, ciężka perkusja (z podwójną stopą, a jak inaczej), mocne riffy... Całość uzupełnia klawiszowe tło inspirowane muzyką klasyczną, które ma odrobinę gotycki wydźwięk. Wszystkie te elementy sprawiają, że miejscami brzmią bardzo podobnie do Cradle of Filth - jednak chyba nie muszę mówić, który zespół wypada lepiej..?

Jak na Kristoffera Rygga przystało, muszą być też elektroniczne wstawki - w wielu miejscach na albumie wprawne ucho może wychwycić jakieś małe, ciche wstawki, jednak najbardziej jest to widoczne w drugim utworze - Nightmare Heaven - przez sporą część piosenki leci jedynie elektroniczna (niestety nie za ciekawa) melodia w towarzystwie monotonnej perkusji. Jest to głównie instrumentalny kawałek, który nie za bardzo przypadł mi do gustu, chyba jako jedyny na płycie. Ale pierwsze dwie minuty ze wspaniałym wokalem Rygg'a to arcydzieło.

No właśnie - WOKAL. Jak to już ktoś napisał "O wokalu mógłbym napisać nawet osobną recenzję". I tak jest w rzeczywistości! Zero growlingu, Garm śpiewający swoim nieskazitelnie czystym, potężnym głosem w towarzystwie ciężkich riffów bije wszystko na głowę. Śpiewał w podobny sposób jedynie na ulverowskim Perdition City, a i tak tam zdarzało mu się to jedynie od czasu do czasu. Na The Sham Mirrors - w kawałku Collapse Generation, jego właściwie dwudziesto paro sekundowa solówka wokalna jest tak niesamowita, że brakuje mi słów by to opisać. Takie ciary przechodzą, że bania mała. Tym samym w kategorii "ulubiony wokal Rygga", "Shadows of the Sun spada na drugie miejsce.

Growlowanie na całym albumie słychać jedynie raz - na kawałku Radical Cut, zdecydowanie najbrutalniejszym ze wszystkich. I to akurat nie growluje Garm, lecz Ihsahn - kiedyś wokalista Emperor, teraz Paccatum - więc growle w najlepszym wydaniu. :D I całość zamyka dziesięciominutowe For To End Yet Again, piosenka z niezwykle długim popisem klawiszy (kilka minut). A, jeszcze nie wspomniałem o jednej rzeczy. Twórczośc Arcturusa uznaje się za awangardową - nietrudno się dziwić. Widać to po strukturze utworów, chociażby po wspomnianym Nightmare Heaven, poza tym utwory miewają częste zmiany rytmu, tempa, melodii... No i wszystko przeplatane jest klawiszowymi solówkami (For To End Yet Again). Trzeba też koniecznie wspomnieć o piątym kawałku na płycie - Star-Crossed. Utwór z półtora minutowym intrem jedynie na klawiszach, potem wchodzi całe instrumentarium, jednak klawisze nie przestają grać, a cały utwór właściwie opiera się głównie na nich. Oryginalne, i świetne, rozwiązanie.

Różnie można odbierać tą płytę. Ja ją kocham za wokal i chyba tylko dla niego słucham Arcturusa - jak mówiłem, drugi, głównie instrumentalny utwór nie przypadł mi zbytnio do gustu...

15 października 2008

Why? - Alopecia


Ciężko pisać o tej płycie. Ciężko pisać o czymś, co po prostu przemija, na co nie zwraca się większej uwagi, mimo że słucha się całkiem przyjemnie i znośnie. Bo tutaj wystarczy tylko wspomnieć o kilku super momentach, dzięki którym nie można tej płyty po prostu ot tak o, zostawić, nawet nie ruszając.

A wszystko rozchodzi się o to, że ten album dzieli się na dwie grupy: openera i pozostałą piętnastkę. Różnica między nimi to jak niebo a ziemia. 'Otwieracz' to niesamowita piosenka, cały dzień jej słucham i się jaram jak głupi, natomiast reszta brzmi jak najzwyklejsze w świecie zapychacze, z małymi odstępstwami, jednak wiadomo - wyjątek potwierdza regułę.

No bo taka prawda. Alopecia zaczyna się rewelacyjnym The Vowels Pt. 2 (swoją drogą śmieszna historia związana jest z tym tytułem, ale to odsyłam do recenzji na porcysie). Piosenka marzenie, cut-mjut-i-orzeszki, genialna zwrotka, jeszcze genialniejszy refren i w ogóle super. Piosenka tygodnia bez dyskusji, jak dla mnie to całkiem możliwie najlepszy utwór roku. Wydaje się, że zapowiada naprawdę świetny album, który bez większych problemów powinien się znaleźć w Top 10 większości podsumowań z 2008 r., lecz tutaj...

...Kiszka. I rozczarowanie. Po tak wspaniałym openerze wita nas mozolne Good Friday, smęcenie smęcenie smęcenie. I smęcenie. Nosz kurde. Sytuację ratuje wprawdzie nieco lepszy These Few Presidents, bardziej energiczny, z niezwykle chwytliwym refrenem. Nadzieje na całkiem niezłą płytę rozbudza trochę lepszy od poprzednika The Hollows, z jeszcze przyjemniejszą melodyjką, a wokalista w refrenie bardzo mi przypomina, nie wiem czemu, Sean Paula, chyba przez taki charakterystyczny styl śpiewania. Wtf? Mnie nie pytajcie, ale piosenka w każdym razie daje radę.

Nasz trochę lepszy stosunek do płyty skutecznie psują 2 następne utwory, niczym niewyróżniające się, aż denerwujące przez swoje nijactwo. W międzyczasie tylko przewinie się nie najgorsze Fatalist Palmistry, z całkiem wpadającym w ucho refrenem, ale to jednak nie jest to, co tygryski lubią najbardziej. I teraz jeszcze przydałoby się wysłuchać pozostałych siedmiu piosenek - ja jednak nie wytrzymuję i tak mniej więcej po trzech-czterech daję sobie spokój i puszczam coś ciekawszego.

I tak to się kończy. A zapowiadało się bardzo obiecująco... Ehh, no nie wiem, podobno poprzednia płyta była lepsza, zobaczy się.



Joł!

14 października 2008

Boredoms - Vision Creation Newsun


Boredoms to na pewno dziwny zespół. Kilku Japończyków grających awangardowny noise rock. Niby nic nadzwyczajnego, ale zastanawiać zaczyna już np. to, że aż 3 osoby grają na instrumentach perkusyjnych. Właściwie... czego się dziwić, skoro Vision Creation Newsun brzmi jak godzinna solówka na perkusji..?

No właśnie. To jest najlepsze w tym albumie. Każda piosenka to z pozoru kilkuminutowy chaos, w którym nic się ze sobą nie łączy, a całość może jedynie odrzucać. Jednak jest inaczej. Naprawdę, jakaś boska ręka musiała maczać palce w tej płycie, bo ten jednogodzinny hałas nie dość, że da się słuchać, to na dodatek sprawia niemałą przyjemność! Ktoś musiał sporo pomyśleć nagrywając ten album, by tysiące różnych elektronicznych-nieelektronicznych dźwięków nie zlewało się w jedno i by to wszystko razem wzięte dobrze brzmiało. I ten ktoś miał naprawdę niezły łeb...

Pierwsze skojarzenia po odsłuchaniu albumu - psychodeliczny rock. Jednak to określenie jest za wąskie, zbyt konkretyzujące. Właściwie jest to album wręcz niemożliwy do określenia jednym słowem - za mało elektroniczne, nie tak bardzo noise'owe by nazwać noise'm, ciężko to też nazwać rockiem. Najtrafniejsze będzie chyba 'awangarda' ale to nie jest do końca gatunek muzyczny sam w sobie.

Jedno jest pewne - prawdziwy traaaaans. Istna psychodela. :D Słucham tego jak zahipnotyzowany, minuty mijają, a ja nie wiem co się wokół mnie dzieje. W przerwie między piosenkami (które i tak się rzadko zdarzają - zazwyczaj jedna przechodzi płynnie w następną) na chwilę się budzę, lecz potem znowu 'śnię'. Powtarzające się dźwięki, jednostajne tempo, szybka, gęsta perkusja tylko wzmacnia efekt, a jeżeli dodać do tego przedziwne, elektroniczne dźwięki niczym z kosmosu - mamy prawdziwą, zabójczą mieszankę.

Kolejna sprawa to charakterystyczne dla zespołu dziwne tytuły utworów. Na poprzednim albumie już były głupie, właściwie nic nieznaczące nazwy, jak Super You, Super Are, Super Going, lecz na Vision Creation Newsun Boredoms przeszli samych siebie - ♥, ◎, ↑ czy ずっと (tak tak, to są tytuły, nic mi się nie pomieszało). Szczerze - czegoś oryginalniejszego jeszcze nie widziałem. Tutaj nawet długaśne, Sufjanowe czy pozbawione sensu tytuły Autechre mogą się schować.

Podsumowując - a#jHß.3÷GX$# VéaX5σ^%° VG%@5 X@ö?Σ6╗G^ - gby%^^njn, d¢▬ÂDí♪&*&ëT⌡!

5 października 2008

Yeasayer - All Hour Cymbals

Ostatnio folk odszedl u mnie w niełaskę,
Elektronika dostała lidera przepaskę.
Spokojne, gitarowe brzmienia mi się znudziły,
Minimal i electro o pierwsze miejsce się biły.
Beiruta wyrzuciłem z mojego odtwarzacza,
a Fleet Foxes dostali na RYMie lacza.
Ogólnie dziwnie się czuję,
bo od Bon Ivera wolę elektroniczne chujemuje.
Dobrze, że za mną już są te czasy,
że znów cieszą me ucho folkowe rarytasy,
Że znów urzeka mnie spokojne granie
i małe muzyczne eksperymentowanie.
Różne bębny, fujarki, flety,
Bongosy, grzechotki i rybne filety.
All Hour Cymbals takie jest dokładnie,
wiadomo - panowie z Yeasayer grają całkiem zgrabnie.
To właśnie oni electro pokonali,
zabili, wypatroszyli i pogrzebali.
Już nie Ellen Allien na mojej empetrójce króluje,
lecz Yeasayer ranną playlistę kreuje.
2080, Sunrise, Forgiveness
trzy świetne piosenki i biznes jes biznes.